„Moda na feminizm” – tymczasowy trend, czy znak nowych czasów?
Można powiedzieć, że feminizm w modzie zaczął się około stu lat temu, kiedy, nomen omen, Coco Chanel postanowiła ubrać kobietę w spodnie. Znalazły się kobiety, które od razu zaufały paryskiej dyktatorce mody, jednak większość z nich potrzebowała jeszcze kilku dekad, aby przekonać się do tego, że rzeczywiście strój i poczucie kobiecej siły mają ze sobą wiele wspólnego. W latach siedemdziesiątych z pomocą przyszedł Yves Saint Laurent, który swą damską wersją garnituru zakomunikował światu, że czas silnych i niezależnych kobiet zbliża się wielkimi krokami. Kolejna dekada przeszła do historii mody jako czas „power dressing”. To właśnie wtedy kobiety odważnie wkraczały w świat biznesu i korporacji. Zazwyczaj robiły to, mając na sobie perfekcyjnie uszyte garnitury od Armaniego i głośno stukające szpilki od Yves’a Saint Laurenta.
Oczywiście feminizm nie narodził się wyłącznie z mody i sposobu ubierania się, ale bez wątpienia to właśnie w modzie odbijały się (i nadal są widoczne) rewolucyjne zmiany zachodzące w społeczeństwie.
Po kilkunastu latach letargu, od pewnego czasu ponownie obserwujemy powrót „trendu na feminizm” w modzie. Tylko wbrew wszelkim hasłom i prognozom, moda feministyczna okazuje się czymś więcej niż tylko trendem, bo zamiast notować tendencję spadkową, co sezon powraca ze zdwojoną siłą. Po pokazie Chanel na sezon Wiosna/Lato 2015 i feministycznej paradzie modelek nie spodziewaliśmy się kolejnych równie mocnych feministycznych akcentów na wybiegu, jednak koszulki z napisem „We should all be feminists” z kolekcji Diora Wiosna/Lato 2017 czy kolekcja Stelli McCartney „Thanks Girls” z tego samego sezonu okazały się ostatecznym dowodem na to, że „trend na feminizm” jest nadal silnym numerem jeden.
W ostatniej dekadzie feminizm nabrał prędkości i stał się jedną z głównych tendencji wszystkich aspektów życia społecznego. Wkroczył również do polityki, czego najlepszym dowodem były ostatnie wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Realna szansa na wybór pierwszego prezydenta płci żeńskiej spowodowała falę feministycznych ubrań i akcesoriów ze sloganami jasno dającymi do zrozumienia, że nadszedł czas na to, aby to kobiety objęły władzę. Nawet Anna Wintour poddała się tej gorączce i na pokaz Marca Jacobsa założyła koszulkę z wizerunkiem Hillary Clinton, stworzoną zresztą przez samego projektanta. Solidarność z Clinton, która w dużym stopniu objawiała się także przez modę, była wyrazem solidarności z kobietami oraz z ideologią feminizmu w ogóle.
Podobny mechanizm solidarności przejawiającej się przez modę obserwujemy w ostatnich tygodniach na fali popularności ruchu #metoo oraz #timesup.
Nie bez powodu większość znaczących aktorek Hollywood podczas tegorocznych Złotych Globów ubrana była w czerń.
Czarne suknie na czerwonym dywanie oznaczały wsparcie dla ruchu mającego na celu oczyszczenie świata show-biznesu z przedmiotowego i wyłącznie seksualnego podejścia do kobiet. Aktorki (choć również i aktorzy) manifestowały swoje poglądy poprzez strój, ponieważ jest on nie tylko najbardziej widocznym elementem wizerunku, ale też najszerzej komentowanym tematem podczas gali.
Ostatnie lata są dowodem na to, że moda i feminizm stają się sobie coraz bliższe. Moda zaczyna być wykorzystywana do walki o prawa kobiet w każdym aspekcie życia społecznego. Biznes mody zaczyna być też coraz bardziej otwarty na normalizację sztywnych dotychczas zasad i praw, którymi się rządzi. Modelki plus size powoli stają się normą, autentyczne zdjęcia, ukazujące kobiety takimi, jakie są, również publikowane są coraz częściej, a ubrania z feministycznymi sloganami już dawno przestały kogokolwiek dziwić. „Trend na feminizm” okazuje się być czymś znacznie większym niż tylko i wyłącznie trendem. Okazuje się być najbardziej widocznym znakiem zmieniających się czasów i zapewne będzie w modzie obecny jeszcze przez kilka dobrych sezonów.
Tekst: MW