Niewyjaśnione sprawy #22: dzieci, które zniknęły w Wigilię
George Sodder urodził się na Sardynii po koniec XIX wieku. Mając 13 lat, wraz ze starszym bratem wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Potem pracował na kolei, a w końcu założył firmę, która zajmowała się przewozem węgla. Wziął ślub z Jennie Cipriani, która podobnie jak on w dzieciństwie opuściła Włochy i zamieszkali w Virginii Zachodniej, a konkretnie w Fayetteville, gdzie żyło wielu imigrantów z Włoch. Sodderowie wraz z dziesiątką dzieci – najstarsze z nich urodziło się w 1923 roku, a najmłodsze w 1943 – zamieszkali w dwupiętrowym domu. Święta 1945 roku miały być rodzinne, choć najstarszy syn Sodderów, Joe, spędzał je na froncie. Wprawdzie wojna już się skończyła, ale jeszcze nie wszyscy żołnierze wrócili do domów.
W Wigilię w dwupiętrowym domu byli więc rodzice i dziewiątka ich dzieci. Wieczór był mroźny i śnieżny, ale Sodderowie się tym nie przejmowali.
Pod choinką znaleźli prezenty, które podekscytowały dzieciaki. W końcu Geoge i Jennie poszli na górę spać i wzięli ze sobą najmłodszą córkę, dwuletnią Sylvię, a reszta dzieci została na dole i jeszcze trochę bawiła się otrzymanymi zabawkami. Po północy zadzwonił telefon. Jennie zeszła na dół, by odebrać. Wyglądało na to, że to pomyłka: kobieta, która dzwoniła, chciała rozmawiać z kimś, kogo Jennie nie znała, w tle było słychać przesuwane szklanki. Zanim wróciła na górę, zaciągnęła zasłony w salonie i zgasiła światła – okazało się, że dzieci zapomniały tego zrobić. Jedna z córek spała na kanapie, więc matka założyła, że reszta jest już w swoich łóżkach.
Jednak nie był jej dany długi sen – koło pierwszej obudził ją hałas, a pół godziny później dom stał w płomieniach. Jennie obudziła męża i razem pobiegli po dzieci, po czym wraz z czwórką z nich uciekli z domu. Chcieli zadzwonić po pomoc, lecz kable od telefonu były przecięte, więc Jennie pobiegła do sąsiadów. W tym czasie George wraz ze starszymi dziećmi próbował dostać się do domu, by wydostać pozostałą piątkę, która prawdopodobnie tam została. Jednak pożar rozprzestrzeniał się, a oni nie mogli znaleźć drabiny. Próbowali wydostać dzieci za pomocą dużych transporterów do węgla, ale okazało się, że zostały uszkodzone.
Straż pożarna zjawiła się trzy kwadranse później, ale do tego czasu dom już spłonął. Piątka dzieci nie została znaleziona. W pogorzelisku nie było także ich zwłok.
Uznano, że zostały one spopielone i już 30 grudnia wystawiono akt zgonu. Następnie odbył się pogrzeb. Śledczy uznali, że przyczyną pożaru była wadliwa instalacja elektryczna. To jednak nie dawało Sodderom spokoju – jak to możliwe, skoro lampki na choince się świeciły? Dlaczego część sprzętów nie spłonęła całkowicie? I w końcu: dlaczego drabina została znaleziona w rowie aż 25 metrów od posesji? Jennie przeczytała w gazecie o pożarze, który miał miejsce w podobnym czasie – w pogorzelisku znaleziono kości 7-osobowej rodziny. Z kolei pracownik pobliskiego krematorium powiedział jej, że kości nie palą się łatwo – pozostają nawet po dwóch godzinach w piecu o temperaturze ponad tysiąca stopni. Nic więc dziwnego, że Sodderowie nie wierzyli, że ich dzieci zginęły w ogniu. Uznali, że musiały zostać porwane.
Plotki nie słabły. Ktoś rzekomo widział podpalacza, udało się nawet zidentyfikować osobę, która przecięła kable telefoniczne, to jednak nie ona odpowiadała za pożar. Ktoś podobno widział piątkę młodych Sodderów w samochodzie w dniu pożaru. Ktoś inny – jak jedli śniadanie w pobliżu miejscowości. Rodzice nie odpuszczali. Wierzyli, że ich dzieci żyją. Zatrudnili prywatnego detektywa, którego ustalenia znacząco różniły się od tych, które poczynili śledczy, a trzy lata po pożarze w gazecie trafili na zdjęcie baletnicy przypominającej zaginioną córkę. Patolog z Waszyngtonu jeszcze raz przeszukał pogorzelisko i znalazł tam kość, która nie należała do żadnego z dzieci Sodderów. Uznano jednak, że musiała tam być już wcześniej.
W końcu za sprawę wzięło się także FBI. Nie na długo – została umorzona z braku dowodów. To jednak nie zniechęciło Sodderów.
W latach 50. wydrukowali plakaty ze zdjęciami dzieci i znów odezwały się do nich osoby, które rzekomo zetknęły się z piątką. W 1968 roku dostali list ze zdjęciem, na którym był mężczyzna przypominający jednego z ich synów i podpis ’Louis Sodder. I love brother Frankie. Ilil Boys. A90132′. Znów wynajęli prywatnego detektywa, jednak trop prowadził donikąd. Całe swoje życie podporządkowali poszukiwaniu zaginionej piątki. George i Jennie już od dawna nie żyją. Nigdy nie doczekali się wyjaśnienia sprawy, choć hipotez nie brakowało: mówiło się o tym, że dzieci porwała włoska mafia albo ktoś z dalszej rodziny, szeptało się o tym, że pożar mógł mieć związek z tym, że George za głośno krytykował politykę Mussoliniego. Wskazywano też na to, że techniki kryminalistyczne były wówczas na dosyć niskim poziomie – śledczy z łatwością mogli coś przeoczyć i w sumie niewykluczone, że dzieci faktycznie zginęły w ogniu. Jednak jeśli tak, to kto ukradł drabinę, kto dzwonił do Sodderów po północy, kto zepsuł samochody i jaka była prawdziwa przyczyna pożaru?
Tekst: NS