Lata 60? The Beach Boys i Beatlesi. Lata 90? Radiohead. A lata 10?

Oto 5 muzycznych gigantów reprezentatywnych dla dekady 2011-2020.

Lata 2011-2020 przyniosły fanom muzyki wiele wybitnych płyt. Często były to jednorazowe artystyczne 'wyskoki’, ale czasem zdarzało się, że twórcy prezentowali bardzo równą i wysoką formę przez niemal całe 10 lat, serwując w ich trakcie minimum dwa doskonałe albumy. Kto z nich zasłużył na miano ikon, których dorobek z tego okresu będzie można z perspektywy czasu uznać za reprezentatywny dla epoki? Zebraliśmy dla was nasze propozycje. Rywalizacja była bardzo zacięta, a blisko naszej piątki zakręciły się m.in. takie tuzy jak Sufjan Stevens, FKA Twigs, James Ferraro, Ariel Pink, Flying Lotus i Kanye West. Trójka ostatnich może mówić o sporym pechu, gdyż doskonałe krążki (odpowiednio: 'Before Today’, 'Cosmogramma’ i 'My Beautiful Dark Twisted Fantasy’) wydali jeszcze w 2010 roku, którego nie wliczamy do zestawienia.

Misterium, hałas, erudycja, mrok. Oto Swans.

Swans

Michael Gira i spółka (m.in. Thor Harris!) wznieśli na niebotyczny poziom pojęcie 'muzycznego misterium’ utkanego z hałasu, repetycji i próbujących przebić się przez tę dźwiękową zawiesinę melodii.

To tym bardziej imponujące, że w bieżącym roku grupie wybije przecież 40 lat istnienia (jej skład, poza liderem, mocno się od początku zmienił, m.in. w wyniku kilkunastoletniej przerwy w aktywności). Sekciarski, niski wokal Giry na tle niezwykle zróżnicowanego instrumentarium (kto jeszcze uczestniczył w niezapomnianych, głośnych koncertach zespołu w Polsce, gdy ostrzegano, że nie obejdzie się bez stoperów do uszu?) to jeden ze znaków rozpoznawczych poprzedniej dekady w muzyce. Wsłuchajcie się tylko – na przykładzie dość przystępnego 'Lunacy’ – jak fenomenalnie działa tu dodawanie kolejnych dźwiękowych warstw (aż po kulminację od 3:18!).

Tak, wiemy, nie jest to najprostsza w odbiorze muzyka. Gwarantujemy jednak, że w dorobek Swans warto się zagłębić – zwłaszcza że aż trzy ich płyty z lat 2011-2020 to jakościowy kosmos obecny w czubach większości merytorycznych albumowych rankingów. Mowa tu o 'The Seer’ z 2012 roku (rozciągającym się od experimental rocka, przez post-rock, aż po neofolk i drone), 'To Be Kind’ z 2014 roku (podszytym dodatkowo większą no wave’ową rytmiką) oraz monumentalnym, dwugodzinnym 'The Glowing Man’ z 2016 roku. A przecież jest jeszcze świetne 'leaving meaning.’ z 2019 roku. Kilka dłuższych sesji z tymi pogmatwanymi, nieszablonowymi kompozycjami na słuchawkach to iście katarktyczne doświadczenie. Z jednej strony koncepcyjnie dzieje się tu bardzo wiele, z drugiej tempo zapadania w ten trans jest niespieszne, co wręcz filozoficznie kontrastuje z naszymi zabieganymi i nastawionymi na 'tu i teraz’ czasami (a tymczasem Swans każą czasem czekać na rozwiązanie napięcia i kwadrans). Po prostu mrok, rytuał, głębia, erudycja.

fot.: The Quietus

Toro y Moi, czyli jak niepozorny nerd zrewolucjonizował pop i okolice.

Toro y Moi

Jeśli kolejne taneczne gatunki muzyczne, takie jak pop, chillwave, funk, r&b czy house, byłyby pokemonami, to Chaz Bundick zebrał je wszystkie. Jego muzyka stanowi bowiem zupełne odświeżenie wielu, wydawałoby się, skostniałych, choć jakże przyjemnych form, czego przejawem było już fenomenalne 'Causers of This’ wydane jeszcze w 2010 roku. O artystycznej potędze Amerykanina świadczy m.in. to, że choć tej płyty tu nie uwzględniamy, i tak obronił on swoje miejsce w audialnym topie kolejnymi doskonałymi krążkami. Nie ma bowiem innych słów na opisanie 'Boo Boo’, 'Anything in Return’ czy 'Underneath the Pine’, zaś po drodze było jeszcze interesujące 'What For?’. Największy urok jego muzyki? Inteligentne zanurzenie inspiracji retro we współczesnej palecie brzmieniowej, wyrafinowane akordy i rozwiązania kompozycyjne, niezwykłe wyczucie audiowizualne, tak że kawałki na klipach często wyglądają dokładnie tak, jak można by je sobie wyobrazić podczas słuchania.

Bundick to fenomen, a przy tym mikrohistoria stanowiąca kwintesencję naszych czasów, współczesne 'od zera do bohatera’: zajarany muzyką nerd staje się w wielu kręgach absolutną ikoną, choć w czasach takiego rozdrobnienia narracji jego (wciąż zbyt skromna) popularność oczywiście nie przystaje nijak do znaczenia. Żeby burzyć ramy, trzeba je najpierw dobrze znać. U Bundicka w niemal każdym tracku słychać, że jest w tym zakresie erudytą, który jednak – zamiast pozować na nadętego intelektualistę – bardzo dba o bycie cool, oferując wakacyjny feeling i kolejne skrzące słońcem przeboje. Taką akademię lubimy!

fot.: Teen Vogue

Phil Elverum jak nikt opowiadał o stracie i przemijaniu.

Phil Elverum (Mount Eerie / The Microphones)

Oswajanie śmierci i oswajanie wspomnień. Phil Elverum niewątpliwie zapracował sobie w ostatnich latach na status muzycznego powiernika dramatycznych, trudnych, intymnych ludzkich historii. Poetyckość i piękno, z jakim pod szyldem Mount Eerie opowiadał na płytach o śmierci swojej żony Genevieve Castree, z marszu zasługuje na zostanie jakimś literacko-muzycznym klasykiem dla kolejnych pokoleń. Od utworów takich jak 'Real Death’ głos więźnie przecież w gardle i trzeba mieć serce z kamienia, żeby się przy tym nie wzruszyć i nie zachwycić jednocześnie.

Sposób, w jaki zderzają się w nich sprawy makro (wielka tragedia) i mikro (wspominki małych codziennych zdarzeń oraz ilustracja nieuchronnych zmian), to psychologiczny majstersztyk. Zarówno 'A Crow Looked At Me’, jak i 'Now Only’ to albumy smutne, ale i o silnych walorach terapeutycznych, płyty, które uszlachetniają i potrafią zmienić optykę świata, ucząc bardziej doceniać tu i teraz. To jednak nie koniec highlightów Elveruma. Pod szyldem The Microphones w 2020 roku dorzucił jeszcze jeden melancholijny – i znów poruszający najgłębsze emocje – krążek pt. 'Microphones in 2020′. I to jaki! Utrzymana w okołofolkowym anturażu niemal 45-minutowa kompozycja (z przepięknymi kulminacjami!) najlepiej współgra z teledyskiem i ma w sobie tę niezwykłą właściwość, że choć jest to swoisty 'film z życia’ Elveruma przekładającego do rytmu kolejne ważne dla siebie fotografie, tak naprawdę są one tak uniwersalne, że odnajdzie się na nich każdy.

Absolutnie unikalne doświadczenie, które znów winduje więź z tym twórcą na poziom pełnego współodczuwania. Warto przesłuchać też takie albumy Mount Eerie jak 'Lost Wisdom Pt. 2′ (nagrany z Julie Doiron) czy 'Sauna’ i 'Clear Moon’.

fot.: Le Guess Who?

Daniel Lopatin – głos pokolenia bez reszty zanurzonego w technologii.

Daniel Lopatin (Oneohtrix Point Never)

Technologia wkradła się w nasze życie w niespotykanym stopniu i wszystko wskazuje na to, że jej ekspansja będzie jedynie postępować. Tego ducha czasów, w tym związane z nim nadzieje i niebezpieczeństwa, kapitalnie w swojej elektronicznej, rozwibrowanej syntezatorami twórczości udało się oddać Danielowi Lopatinowi, znanemu lepiej jako Oneohtrix Point Never. Twórczości fascynującej, bo z jednej strony mocno zakotwiczonej w tym, o czym próbuje mówić, a z drugiej po wielokroć wznoszącej się zdecydowanie gdzieś na poziom meta. Świetnym przykładem jest 'Still Life’ (koniecznie w wersji z klipem i ingerencją Jona Rafmana) stanowiące ilustrację skrajnych przypadków zatracania się współczesnych użytkowników sieci w jej zasobach aż do zupełnej utraty kontaktu z rzeczywistością, paranoi i problemów psychicznych. Ważna, choć szokująca (18+) rzecz.

Obecność w piątce Lopatin zawdzięcza trzem płytom: 'R Plus Seven’ z 2013 roku, 'Garden of Delete’ (2015) oraz 'Replica’ (2011), choć warto byłoby tu jeszcze uwzględnić 'Age Of’ (2019). Każda z nich jest swego rodzaju filozoficznym komentarzem rozpisanym na progressive electronic, ambient, vaporwave, plądrofonię i glitchowe naleciałości. Są tacy artyści, przy dorobku których ma się po prostu poczucie obcowania z czymś istotnym i kreującym trendy. Oneohtrix Point Never pokazuje nasz świat od podszewki, nie zapominając jednak o walorach tanecznych własnej muzyki, choć jest to raczej taniec zdigitalizowany. Jeszcze dla ludzi, czy już dla robotów?

fot.: Stereogum

Najważniejsza i najrówniejsza wydawniczo artystka dekady, czyli 'Nie cenisz Julii Holter? Nie ufamy!'.

Julia Holter

Wiele znakomitych wokalistek próbowało w latach 2011-2020 sięgnąć po miano 'tej najważniejszej’, ale naszym zdaniem (i wielu krytyków) najwspanialsze rzeczy stworzyła ta, która cały czas pozostawała gdzieś na obrzeżach tego wyścigu i nie próbowała nawet specjalnie flirtować z mainstreamem. Niezwykle głęboka i szczera muzyka Julii Holter po prostu przeszywa, hipnotyzuje, rozbija od środka, być może przez to, że otulona mistrzowskim technicznym warsztatem artystki kondensuje w sobie jednocześnie niemal wszystkie możliwe emocje. Szczególnie zachwycające są trzy albumy: 'Have You In My Wilderness’ z 2015 roku, 'Aviary’ z 2018 oraz 'Loud City Song’ z 2013. Ten swoisty tryptyk (do którego można dorzucić jeszcze 'Ekstasis’) zachwyci wszystkich, którzy uwielbiają zróżnicowane artystyczne odnogi popu (z przedrostkami: dream, ambient, chamber, progressive czy experimental) – od spokojnych, chwytających za serce i imponujących pod względem aranżacyjnym ballad po dynamiczne tracki pełne wewnętrznych napięć i kontrapunktów. Zobaczcie, jak wspaniale kontrastują ze sobą takie 'Hello Stranger’ (cover Barbary Lewis) i mające potencjał na ubarwienie jakiegoś horroru 'Horns Surrounding Me’ (2:17!).

Niesamowity talent, regularność, klasa i wyobraźnia muzyczna, dzięki którym o to jedno oczko Holter przebiła w zeszłej dekadzie takie diwy jak Joanna Newsom czy Fiona Apple.

Tekst: WM
fot.: Factmag

KULTURA I SZTUKA