Nisza ma się dobrze
Agnieszka Krzysztoń, Vank: Jak pracujesz?
Andrzej Dobosz: Na pewno nie w ciszy. Lubię dźwięki, więc pewnie nie przypadkiem wybrałem na swoje miejsce pracy starą poznańską kamienicę położoną naprzeciwko szkoły muzycznej. Potrzebuję też kontaktu z ludźmi. To działa na mnie stymulująco. A jeśli chodzi o samą przestrzeń, to lubię kontrasty: stara kamienica z nowoczesnym wnętrzem, proste, minimalistyczne meble, które nie przeszkadzają, a pasują do mojego sposobu projektowania. Lubię uproszczenia, formy symboliczne. Tak też pracuję: redukuję do momentu, aż dalej się nie da. Intuicyjnie zatrzymuję się przed granicą, za którą przekaz przestaje być jasny dla odbiorcy. Dlatego tak bardzo lubię projektować plakaty.
Jesteś architektem estetyki – co to właściwie oznacza?
Tak, kiedyś tak właśnie kolega określił moją pracę, a mnie się to spodobało. Co to oznacza? Podobnie jak w architekturze, muszę jako grafik użytkowy trzymać się w projektowaniu pewnych ram, zasad i wytycznych zleceniodawcy. Brać pod uwagę odbiorcę przekazu i to, jaki efekt ma być osiągnięty.
Są też oczywiście ramy wyznaczane przez samo medium. Jak teraz, kiedy żyjemy w erze urządzeń mobilnych, a ja muszę zmieścić się z przekazem w niewielkim prostokącie.
I te zmienne są najważniejsze. Z drugiej strony jestem ja, moje upodobania estetyczne i sposób, w jaki chcę coś pokazać. Czy to jest wizerunek firmy, kampania reklamowa, czy też album fotograficzny, który projektuję.
Nie masz pokusy, by te ramy przełamywać?
Oczywiście, że mam, ale jednak jestem dość zdyscyplinowany, więc jeśli pozwalam sobie na ich przełamywanie, to tylko w takim stopniu, żeby nie zaszkodzić firmie, która zleciła mi projekt. Podam przykład. Kilka lat temu przygotowałem nowe logo i identyfikację wizualną dla XVIII-wiecznego pałacu Pakosław. Nowe logo miało nawiązywać do poprzedniego, ale jednocześnie przekazać to, że w tej starej architekturze kryje się nowoczesne wnętrze. Bo teraz jest to centrum konferencyjno–szkoleniowe.
Z szacunku do historii miejsca, ale również biorąc pod uwagę swobodne później powielanie logo na różnych nośnikach, nie mogłem pozwolić sobie na jakąś totalną swobodę twórczą. Mam jednak wrażenie, że pewne ramy przełamałem.
Ograniczyłem znak do prostych kresek zarysowujących – swoją drogą bardzo piękną i nietypową jak na architekturę tamtych rejonów – bryłę budynku. Znak jest bardzo oszczędny, a jednak nie ma wątpliwości, że chodzi o zabytkową budowlę.
A dlaczego w ogóle grafika użytkowa?
To zabawne, ale wzięło się to z lęku. Kształciłem się w zupełnie innym kierunku. Kończyłem politechnikę, wydział techniczno – ekonomiczny, ale to właśnie podczas studiów wszystko się zaczęło. To była era pierwszych komputerów, starych pecetów. Miałem wobec nich jakieś uprzedzenie, bo bałem się, że nie zrozumiem, jak to ustrojstwo w ogóle obsługiwać. No i z tej bojaźni pewnie, kiedy na wydziale poproszono o zgłoszenie się kogoś, kto będzie składał gazetkę studencką, podniosłem rękę. Ja, który nawet nie wiedziałem, jak ten komputer włączyć! No i co? No i wpadłem. Po uszy, hehe.
Czy z tych samych pobudek zająłeś się później fotografią?
Dokładnie tak! Podobnie, jak w przypadku komputerów, aparat fotograficzny omijałem szerokim łukiem. Tymczasem po studiach zacząłem pracę w agencji reklamowej i tam wymagano od grafików, żeby robili zdjęcia. Na początku prosiłem kolegę, ale jak długo było można. No więc w końcu chwyciłem za aparat i znowu – uzależniłem się. Zakochałem się w fotografii dokumentalnej, bo dla mnie ważne jest tworzenie czegoś użytecznego. Na początku uczyłem się sam, wędrując po ulicach i czekając na TEN DECYDUJĄCY MOMENT, jak to określał Henri Cartier-Bresson. Potem postanowiłem poznać środowisko i uczyć się od profesjonalistów. Wziąłem udział w warsztatach organizowanych przez agencję NAPO IMAGES i zrealizowałem wtedy swój pierwszy poważny temat. Zrobiłem fotoreportaż z zajęć tanecznych dla niewidomych.
Duże wyzwanie jak na początek.
Tak, to prawda. Spotkania odbywały się w poznańskim zamku, ale zanim do nich doszło, jeździłem do ośrodka dla niewidomych w Owińskach, żeby poznać grupę, którą będę później fotografował. Chciałem w nią wejść i oswoić się choć trochę z ich światem. Same warsztaty polegały na tym, że niewidomi uczyli się tańca towarzyskiego za pomocą specjalnych tablic dotykowych. Miały one wypustki, które umożliwiały opanowanie kroków, np. cza-czy, najpierw za pomocą rąk. Potem tę zapamiętaną sekwencję niewidomi odtwarzali w tańcu. To jest swojego rodzaju terapia, zwłaszcza dla tych, którzy wzrok stracili.
Dlaczego zwłaszcza dla nich?
Już od samego początku zauważyłem, że część niewidomych jest bardzo otwarta i życzliwa, a część sprawia wrażenie osób wycofanych, zamkniętych w sobie. Okazało się, że dużo łatwiej żyć, kiedy jest się niewidomym od urodzenia. Jeśli zobaczyłeś świat, to już nie przestaniesz za nim tęsknić. Stąd to wycofanie. Taniec ma ich otworzyć, przypomnieć, przywrócić trochę do poprzedniego życia.
Powstała z tego niezwykle przejmująca opowieść.
Tak, i dokładnie tym jest fotografia dokumentalna. Opowieścią z misją. Użyteczną. Chcę wierzyć, że służy ludziom. Że dokumentuje świat, otwiera oczy, uwrażliwia.
Ale dzisiaj raczej nastawiamy się na szybką i bezrefleksyjną konsumpcję. Omijamy tematy, które wymagają od nas myślenia.
To prawda, mamy kryzys. Przejawem tego jest m.in. słabnąca kondycja prasy drukowanej. Fotografia dokumentalna znajduje się w niszy, ale ta nisza ma się dobrze. Jestem pewien, że tego typu twórczość zawsze będzie miała odbiorcę, choć na pewno nie masowego.
Po kilku latach fotografowania wydałeś swój album.
Tak, powstał w 2011 roku i jest podsumowaniem okresu mojej intensywnej pracy fotograficznej. Sam album zaprojektował mój kolega Ryszard Bienert, któremu jestem do dzisiaj bardzo wdzięczny. Chciałem, żeby ta moja twórczość nabrała trwałego kształtu, została z odbiorcami na długo. Wiele w tym jest – przyznam – osobistych emocji. O każdym ze zdjęć mógłbym opowiadać godzinami. Zobacz, to jest fotografia staruszki z Sewastopola. Portretowałem to miasto i jej mieszkańców, a to, że ta kobieta wygląda jakby lewitowała, odkryłem dopiero, gdy zobaczyłem odbitkę.
I to jest przy okazji magia fotografii. Czasami możesz zarejestrować coś, czego nie jesteś do końca świadomy.
Jak w filmie „Powiększenie” Antonioniego.
Niedawno zacząłeś też projektować albumy innym.
Przez to, że rozumiem i fotografię, i grafikę, mam umiejętność wyłapywania tego, co fotograf chce powiedzieć, jaką historię przekazać i zamykam ją w pewne ramy graficzne. A przy okazji staram się też w inny sposób promować fotografię dokumentalną. Wspieram inicjatywę kilku fotografów, którzy postanowili trochę wstrząsnąć Poznaniem i stworzyć przestrzeń, której tu brakuje. PIX HOUSE to miejsce o i dla fotografii. W którym można wymienić się myślami, stworzyć wystawę, kupić album. Słowem – obcować z fotografią użyteczną. Mądrą, zaangażowaną i wytrącającą z bezmyślności. Warto tu zajrzeć.