Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

5 zagranicznych płyt z 2019 roku, które naprawdę warto poznać

Melancholia, piękne melodie, retro, ale i... duża dawka grozy. Oto pięć albumów, które szybko staną się punktami odniesienia dla innych twórców już w niedalekiej przyszłości.
.get_the_title().

W 2019 roku na rynku pojawiło się tak wiele wyjątkowych longplayów, że nie wytrzymaliśmy w blokach startowych i za wstępne wyróżnienie najlepszych krążków ostatnich (prawie) dwunastu miesięcy wzięliśmy się już na początku grudnia. Zachęcamy też do rozgrzewkowego sprawdzenia naszego sierpniowego dopełnienia poniższych propozycji, gdzie znajdziecie opisy płyt m.in. takich artystów jak Jai Paul czy Thom Yorke, którzy zakręciliby się w okolicach czołówki. Ale nie ma co przedłużać – słuchawki na uszy i w drogę!

1. FKA Twigs – „Magdalene”

Szukacie najlepszego w tym roku artystycznego popu dla wrażliwców, skrzącego jednocześnie odważnymi brzmieniowymi eksperymentami? W ostatnim czasie obrodziło wieloma intrygującymi wydawnictwami utrzymanymi w takim duchu (m.in. „Titanic Rising” Weyes Blood czy „Solipsisters” Katie Dey), jednak konkurencję i tak po prostu zdeklasowała Tahliah Barnett. Jej balansujący na granicy szeptu i śpiewu wokal został na „Magdalene” wkomponowany w strukturę intymnych, kruchych utworów niczym kolejny instrument, zaś poszarpane melodie naprzemiennie gasną i rozkwitają tu na tle ruchomych ambientowych teł oraz dziesiątek, a pewnie i setek audialnych niuansów (jak ten fragment „Daybed” czy partia od 2:34 w powyższym „Cellophane”).

Największy wyróżnik materiału stanowi jednak sączenie przebojowych motywów z tej wielowątkowej symfonii gdzieś mimochodem, tak jakby od niechcenia, na prawach równych innym ścieżkom. Ba, urywane są czasem już po chwili w, wydawałoby się, kulminacyjnych momentach.

Takie są właśnie przywileje ogromnej muzycznej wyobraźni. Tym samym, by w pełni docenić z czym my tu właściwie obcujemy, koniecznych będzie co najmniej kilka sesji z albumem. W niemal każdym takcie słychać, że to niezwykle spójna, świadoma, pełna smutku, nadziei, ale i mądrości wynikającej z życiowych doświadczeń wypowiedź artystyczna, a nie wypełniony półśrodkami i kompromisami skok na radiowo-mainstreamowy poklask. Zresztą przebojów w CV Barnett ma już pełno.

2. These New Puritans – „Inside The Rose”

Jeśli najlepszą muzyczną artykulacją wrażliwości ze strony pierwiastka żeńskiego uznać w 2019 roku FKA Twigs, palmę pierwszeństwa po męskiej stronie należy w tej kategorii przyznać These New Puritans. Tak naprawdę opis „Magdalene” w wielu aspektach pasowałby tu niemal 1 do 1. Na „Inside The Rose” momentami pojawiają się bardziej taneczne bity (cudowny utwór tytułowy), silniej zarysowany i ostentacyjny jest też flirt klasycznych, nadających niepowtarzalnej, retrofuturystycznej atmosfery instrumentów z nowoczesnymi możliwościami produkcyjnymi („A-R-P”!).

To zderzanie elementów z na pozór innych bajek i tworzenie z nich nowej, PRZYGNIATAJĄCEJ MELODYJNOŚCIĄ, jakości brzmi kapitalnie, zupełnie jakby o zmierzchu Radiohead, Talk Talk i Ulver urządzały wspólnie synthpopowy koncert nad wodospadem w Twin Peaks w świecie, w którym „Infinity Vibraphones” wydarło buławę radiowego evergreenu „Enjoy The Silence” Depeche Mode.

Magia, tajemniczość, bajka!

3. clipping. – „There Existed an Addiction to Blood”

Hip-hop utrzymany w estetyce horroru? Niby nic nowego, przecież całkiem efektowne chwile ten specyficzny podgatunek przeżywał nawet na polskim podwórku, nie mówiąc o klasykach pokroju Gravediggaz. Tyle tylko, że za konwencję wzięli się .clipping i przy wykorzystaniu swojej chorej wyobraźni i sympatii do gęstego, zbitego mixu… powpuszczali monstra w słowo mówione w sposób spektakularny.

Daveed Diggs ze spółką zaserwowali nam „hip-hop grozy” zahaczający też, jak to grupa ma w zwyczaju, o industrial, noise czy ambient, a nawet (tu niespodzianka) o zaskakująco melodyjne jak na dotychczasowy dorobek partie, stanowiące ciekawą przeciwwagę dla kontekstu krwi, flaków i pełzających poczwar.

Taktyka stopniowego usypiania uwagi słuchacza, by gwałtownie atakować, niczym „strangerthingsowy” demogorgon jest tu ewidentnie zakorzeniona już w samym songwritingu. Na takim patencie bazuje właśnie „Nothing Is Safe”, klimatyczne, choć rozwijające się bez pośpiechu, by nagle stało się to. Wszystkie zmysły, bez „przyczajki”, atakuje z kolei klip do „La Mala Ordina” przyozdobiony nawet pod koniec falą hałasu nieco pokrewną „Holocaustowi” uruchamianemu w pewnym momencie „You Made Me Realise” My Bloody Valentine. Tutaj z kolei możecie sprawdzić wokalną sprawność oraz tempo wyrzucania słów przez Diggsa. Takich niuansów jest na płycie (która często bywa też politycznym komentarzem) wiele, więc nie będę psuł nikomu dalej frajdy. Odpalcie w nocy świeczki, załóżcie słuchawki na uszy i bawcie się dobrze, tylko upewnijcie się, że drzwi na pewno są zamknięte.

4. Annabelle Playe – „Geyser”

Czym byłyby rankingi bez zaskoczeń? Zapuśćmy się więc na chwilę w rejony jeszcze mroczniejsze niż .clipping, a przy tym bardziej wymagające niż dotychczas. Rejony, gdzie elektroakustyczne, dronujące plamy bez żadnej taryfy ulgowej zderzają się z noisem. Francuska artystka Annabelle Playe wydaje się bowiem czerpać iście sadystyczną przyjemność z dręczenia słuchacza niepokojącymi repetycjami, które potrafią jednak wprowadzić w dziwną, rytmiczną hipnozę. Innymi słowy – oto znakomity soundtrack do obwieszczenia go marszem bitewnym armii złożonej z żywych trupów.

Wsłuchajcie się tylko w „Geyser I”, które ze swoimi kolejnymi wżynającymi się w mózg kulminacjami, np. w 4:29 czy 7:31, brzmi niczym przejażdżka rollercoasterem przez kolejne kręgi piekła.

A część druga wcale nie odstaje. Jeśli szukacie w muzyce wstrząsu i sponiewierania, ta mało znana płyta odtwarzana z odpowiednią głośnością z pewnością ich dostarczy.

5. Michael Kiwanuka – „Kiwanuka”

Do ostatniej chwili wahałem się, czy tę piątkę powinien zamykać (Sandy) Alex G (tutaj i tutaj macie próbkę, prawda że piękne?) czy Michael Kiwanuka. Ostatecznie postawiłem na tego drugiego – za to, że jego album brzmi zupełnie jak jakiś zaginiony soulowy klasyk z przełomu lat 60. i 70., który dziwnym trafem się odnalazł i z marszu dołączył do gatunkowego kanonu.

Te na pozór proste piosenki mają w sobie jakąś dziwną ponadczasowość – do tego nie jedna, nie dwie, ale… dobra połowa tracklisty!

Już poprzednie albumy artysty zwiastowały ogromny talent, ale tym po prostu rozbił bank. Sprawdźcie tylko „Final Days” czy „Living in Denial”.

Na kompletną listę moich ulubionych longplayów z 2019 roku możecie zerknąć tutaj. A która zagraniczna (do polskich jeszcze przejdziemy) płyta póki co wygrała rok dla was?

Tekst: Wojciech Michalski
Źródło zdjęcia głównego: factmag.com

TU I TERAZ