Artysta w kropce
Agnieszka Krzysztoń, Vank: Karol, dlaczego wybrałeś linoryt? Nie jest to w Polsce popularna technika.
Karol Pomykała: Właśnie dlatego i trochę na przekór czasom, w których żyjemy, gdzie wszystko jest takie łatwe do osiągnięcia i zdobycia. Linoryt wymaga nawet pewnego hartu ducha, a już na pewno ogromnej cierpliwości i wytrwałości. Nad jedną pracą siedzę miesiąc, a czasem nawet dwa. Oczywiście nie cały czas, bo pracuję, a także wykładam na swojej uczelni, w Lublinie.
Które etapy wymagają najwięcej tego hartu ducha?
Właściwie cała praca nad linorytem jest procesem i to takim, w który wpisane jest wiele porażek. W którym samo dążenie do perfekcji może być celem. Aby do niej dojść, trzeba wciąż się uczyć, pokonywać swoje bariery, a dzisiaj nie każdy ma do tego cierpliwość.
Jak wygląda Twoja pracownia?
Najważniejszym elementem jest biurko.
Długo szukałem takiego, które by mi odpowiadało, dlatego nie ukrywam, że odetchnąłem, gdy wygrałem stół VANK_move w zeszłym roku w konkursie zorganizowanym przez F5.
Jego zalety odkryłem od razu. Przede wszystkim to, że mogę sobie regulować jego wysokość. Stać, siedzieć, dopasować swobodnie jego położenie, co ułatwia mi bardzo pracę nad matrycą. Na ścianach mam zawieszone grafiki, ale też pomysły, które chcę zrealizować – dla oswojenia się z nimi. Jest tu również dużo katalogów i albumów z wystaw. To moje natchnienie. Mam też taką swoją prasę do odbijania małych grafik.
Skoro linoryt jest dzisiaj tak mało znaną techniką, może trochę ją przybliżmy?
Faktycznie linoryt, czyli wypukłodruk był popularny kiedyś, przed pojawieniem się fotografii, ale muszę powiedzieć, że na świecie zaczyna przeżywać swój renesans. Mam nadzieję, że wkrótce dotrze on również do Polski. Jeśli chodzi o pracę, to tutaj zacząłbym od tego, że bardzo ważne są same materiały. Linoleum, które mi najbardziej odpowiada, jest w gruncie rzeczy polskim wymysłem. Przetestowałem wiele materiałów, nawet specjalne linolea dla artystów. To polskie, produkowane przez jednego producenta, odpowiada mi najbardziej. Jest wystarczająco twarde i odpowiednio kruche, a jednocześnie idealnie się nadaje do sposobu, w jaki wycinam swoje linie lub kropki – bo z nich składają się wszystkie moje prace – głębokie na pół milimetra. Często ten kawałek do matrycy maluję na czarno. Wtedy lepiej dostrzec wszelkie niuanse czy niedociągnięcia.
Ile masz dłut?
Mam około 20 mikrodłut, które przez ostatni rok uczyłem się ostrzyć, bo one są tak małe, że naprawdę nawet to nie jest łatwe. Mam „duże” dłuta do grubych linii i cienkie do cienkich. Tworzę też prace złożone nie z linii, a punktów. Kropeczek. One są bazą np. dla cyklu grafik „Changes”.
Ile tych kropek musiałeś zrobić, żeby powstała jedna praca?
Tysiące, trudno policzyć. W każdym razie 6 prac z tego cyklu przygotowywałem przez 2 lata.
Ale chciałbym tu podkreślić – bo to mało kto wie – że tę konkretną technikę wymyślili Polacy i są w niej na świecie najlepsi.
Tam w Lublinie, gdzie robię doktorat i gdzie wybitny artysta, Krzysztof Szymanowicz, przyciągnął mnie do linorytu, jest zagłębie tych artystów. W Polsce są znani wyłącznie w wąskim środowisku artystycznym, a na świecie to bardzo szanowani i cenieni twórcy. Ot, taki charakterystyczny polski rys.
Mamy matrycę, i co dalej?
Nakładam na nią farbę skomponowaną na bazie gumy, którą sprowadzam z Niemiec. Tylko ona ma odpowiednią dla moich potrzeb gęstość. Dalej jest specjalna prasa graficzna, która służy mi do odbijania matrycy na papierze. To jest prasa z takim wielkim wałkiem, który zapewnia odpowiedni nacisk. Odbija się raz, ale to, czy się uda, zależy od wielu czynników. Trzeba wiedzieć, ile farby nałożyć, jaki zastosować nacisk i jaki papier. Wyobraź sobie, że nawet pogoda ma wpływ na to czy odbitka się uda.
Pewnie im chłodniej tym lepiej?
Dokładnie. Jeśli na przykład jest za gorąco, to zmieniają się właściwości farby. Jest ona bardziej lepka i nie pracuje tak, jak powinna. Dlatego najlepiej, kiedy w pomieszczeniu z prasą jest chłodno. Przy „One Direction” pierwsze trzy próby były nieudane, ale ja z doświadczenia już wiem, że to jest element procesu, który pozwala mi wychwycić wszelkie niedociągnięcia. Nie zrażam się. Dla mnie jest to po prostu ciągła nauka i obserwacja tego, jak funkcjonuje materia. I właśnie dlatego linoryt tak mnie pociąga. Po prostu – nie jest łatwy.
Interesuje Cię tylko praca nad formą?
Nie, oczywiście, że nie.
Moje prace są komentarzem do otaczającej mnie rzeczywistości. Obserwuję społeczeństwo, próbuję ocenić jego kondycję i dochodzę do różnych, niekoniecznie optymistycznych, wniosków.
Moja ostatnia praca – ta nagrodzona – jest właśnie bardzo wyraźnym komentarzem. „One Direction” przedstawia zmultiplikowane sylwetki ludzi, którzy ślepo idą w jednym kierunku. Tak widzę nasze społeczeństwo: jako zniewolone, uwikłane w szereg zależności, takich jak praca czy potrzeba kupowania. Mam wrażenie, że zatraciliśmy się w tym, nie mamy czasu dla bliskich. To sprawia, że nie jesteśmy szczęśliwi, a jednocześnie godzimy się na ten konformizm i na ślepo, w lekkim uśpieniu, idziemy przed siebie. W jednym kierunku.
Kto za tym stoi?
Świat reklamy oraz portale i media społecznościowe, które nas kompletnie uwiodły i zmanipulowały…
To niezwykłe, że mówisz o tym tak otwarcie, bo przecież pracujesz w jednej z największych agencji reklamowych.
Tak, ale mam wrażenie, że właśnie dlatego tak jasno to widzę. Mam świadomość tego, jak ten świat wygląda i jak łatwo jest nas uwieść. Patrzę na przykład na moich studentów, 19-, 22-latków, którzy są totalnie zanurzeni w świecie wirtualnym, a wydawałoby się, że artyści powinni mieć ten potrzebny do tworzenia dystans. Inna rzecz, że w pracy ja mam też możliwość realizowania swoich pasji. Uczestniczyłem w dwóch naprawdę świetnych projektach z wykorzystaniem linorytu. Pierwszy to „Snow”, gdzie współpracowałem z robotem. Pracowaliśmy razem i tworzyliśmy grafikę. Na początku informatycy opracowali algorytm, który miał za zadanie rozmieścić na określonym przeze mnie płótnie 5 mln punktów, które następnie zostały wycięte mechanicznie. Potem ja wycinałem linie, aby stworzyć z tego konkretny obraz. I tak powstało bardzo duże dzieło. Ma prawie 5 metrów. Obrazuje de facto, jak wszystko jest ze sobą powiązane w świecie wirtualnym. Dwa lata temu z kolei udało mi się stworzyć w agencji swój najmniejszy print. To był projekt realizowany we współpracy ze Stowarzyszeniem Psychologów Polskich. Grafiki przygotowywałem na paznokciach. To była kampania społeczna, w której poruszony został temat stresu i obgryzania paznokci, które towarzyszy naszym lękom.
Jak udaje Ci się utrzymać dystans do tego, co robisz?
Dzięki sztuce.
Praca nad linorytem oczyszcza mnie. Uspokaja i dystansuje od wszystkiego. Jest formą medytacji, choć nie pracuję w ciszy.
Uwielbiam audiobooki i słucham ich nałogowo. Dzięki temu wiem, ile czasu spędzam przy jednej pracy. Na przykład ostatnie dzieło zajęło mi 40 godzin, czyli 2 audiobooki. Bo ja wybieram takie długie książki.
A w pracy? Czego Ci trzeba, żeby dobrze się czuć i mieć poczucie, że dajesz z siebie wszystko?
Siedzę w pokoju z kilkoma osobami. To mi odpowiada. Jest wystarczająca przestrzeń i jesteśmy nieco odseparowani od tego agencyjnego ula. Brakuje mi jednak takich miejsc, gdzie mogę popracować kreatywnie tylko z moim team partnerem. Takich wydzielonych, wyciszonych. Gdzieś na uboczu. W ogóle uważam, że powinniśmy mieć większy wpływ na to, w jakich warunkach pracujemy. Gdzie stoi nasze biurko, co na nim jest i w jakim jesteśmy towarzystwie.
Wracając na koniec do Twojej zwycięskiej pracy „One Direction”. W jakim kierunku idzie Karol Pomykała?
To dobre pytanie, choć na razie jestem po prostu w drodze, w poszukiwaniu odpowiedzi. „One Direction” możesz oglądać również przy pomocy technologii VR. Wtedy jeszcze lepiej widać, że jedna z postaci jest inna. Lekko się unosi. Czy ta osoba się właśnie przebudziła? Czy zmieni kierunek? Może jest trochę jak ja, który się ocknął, ale jeszcze nie zawrócił.