Jeden z liderów partii Maorysów wyrzucony z obrad za brak krawata wywalczył w Nowej Zelandii precedens
Rawiri Waititi znalazł się w ostatnich dniach na językach całego świata. Jeden z liderów nowozelandzkiej partii Maorysów został wyproszony z obrad z powodu… niedostosowania się do tradycyjnego, obowiązującego w izbie dress code’u.
Na uwagę dopominającego się o założenie krawata przewodniczącego Trevora Mallarda odparował zaś zdaniem, które stało się już kultowe: „Tu nie chodzi o krawat, tylko o tożsamość kulturową”.
Waititi zamiast krawata, o którym zdarzyło mu się już mówić jako o kolonialnej pętli, miał na sobie charakterystyczny dla kultury Maorysów naszyjnik. W swojej działalności poseł wielokrotnie podkreślał odrębność i różnorodność własnej grupy etnicznej i stanowczo sprzeciwiał się upodabnianiu jej przedstawicieli na siłę do wszystkich.
Efekt?
Już dzień po kontrowersyjnym wyproszeniu Waititiego z obrad sejmowa komisja orzekła o wycofaniu konieczności zakładania krawata do wystąpień.
Bunt jak najbardziej się więc opłacił, a na kolejnym posiedzeniu poseł otrzymał dodatkowo symboliczne wsparcie od innych polityków, którzy również zameldowali się na obradach bez krawatów.
Tak błyskawiczne, nomen omen, poluzowanie proceduralnych więzów było z pewnością możliwe w dużej mierze dlatego, że aktualny nowozelandzki parlament jest najbardziej zróżnicowany w całej historii kraju. Proporcja kobiet i mężczyzn jest prawie równa (48 proc. do 52 proc.), 21 proc. to Maorysi, 11 proc. – osoby LGBTQI, zaś 8.3 proc. to przedstawiciele społeczności pacyficznych.
Symboliczna i niepozorna dla postronnych obserwatorów sprzeczka o krawat zyskała rangę walki o autonomię mniejszości i fajnie, że w Nowej Zelandii tak szybko i z szacunkiem potrafią posypać głowę popiołem i docenić lokalny koloryt.
Ciekawe czy w Polsce, przy podobnie delikatnej sytuacji dotyczącej jakichś rodzimych zwyczajów, byłoby podobnie.
Tekst: WM