Poszłam na Marsz. Oto moja relacja
Kiedy trzy lata temu przeprowadziłam się do Warszawy, zamieszkałam na Saskiej Kępie, mniej więcej w okolicy Ronda Waszyngtona (niedaleko Stadionu Narodowego). Nie miałam wówczas pojęcia, jak bardzo wpłynie to na świętowanie przeze mnie rocznic odzyskania przez Polskę niepodległości. Nie wiedziałam, dlaczego już 10 listopada sąsiedzi przestawiają swoje samochody, a wszystkie okoliczne lokale, nawet kebab czynny zwykle 24/7, zamykają drzwi przed klientami. Szybko jednak zrozumiałam. Zdemolowane przystanki autobusowe, zniszczone stacje rowerów Veturillo, uciekający przed agresywnym tłumem przechodnie — tak wyglądał mój pierwszy 11 listopada w stolicy. Od tamtej pory (był to rok 2015) uczestniczyłam w każdej edycji Marszu Niepodległości. Nigdy z wyboru.
Dziś już nie mieszkam na Saskiej Kępie (ani w innym miejscu znajdującym się na trasie cyklicznego niepodległościowego przemarszu). Mimo to każdego 11. dnia listopada, gdy przebywam w Warszawie, czuję się dokładnie tak samo, jak wtedy. Bezsilność miesza się z wkurzeniem oraz strachem. Strachem, który sprowadza się do absurdalnego analizowania każdej części garderoby, w której zamierzam wyjść tego dnia z domu. W końcu nigdy nie mam pewności, czy oversize’owy płaszcz, czapka i duże okulary korekcyjne nie zostaną na ulicy odebrane przez przypadkowo spotkanych miłych chłopców z ONR-u jako zbyt lewackie – w domyśle zachęcające do przywalenia. W tym roku miało być inaczej.
Połączenie Marszu Niepodległości z rządowym pochodem gwarantować miało bezpieczeństwo oraz większą kulturę. Bez homofobii i rasizmu. Wspólnie i rodzinnie. Postanowiłam to sprawdzić. W tych nieszczęsnych okularach i w opisywanym wyżej płaszczu.
Trzeba podkreślić, że kilka minut przed 15. w okolicy Ronda Dmowskiego rzeczywiście było rodzinnie. Przemówienie Andrzeja Dudy, a potem odśpiewany wspólnie hymn, któremu towarzyszyły setki odpalonych rac, robiły wrażenie. Owszem, kręciła się zwiastująca kłopoty młodzież w kominiarkach, gdzieniegdzie rozrzucająca petardy. Ale świętowały też biegające z flagami dzieci, pary z psami, a nawet wielokulturowe rodziny. I dziewczyny w biało-czerwonych wiankach, które bardziej przypominały uczestniczki letnich festiwali muzycznych, a nie stereotypowe patriotki. Skutkowało to zrezygnowaną postawą dziennikarzy — w końcu rodzinna, momentami wręcz sielska atmosfera to nie materiał na „kliki” i chwytliwe nagłówki. – Idziemy dalej, tu nie ma co nagrywać. Może później się rozkręci – można było usłyszeć.
I rzeczywiście. Okazało się, że na klikalny materiał nie trzeba było wcale tak długo czekać. Prawdziwa, dobrze znana nam twarz Marszu Niepodległości czekała tuż z rogiem. A ściślej za „rządową” częścią pochodu, która posuwała się naprzód w kierunku Mostu Poniatowskiego. Za nią kroczyły radykalne środowiska prawicowe, które przyjechały na „właściwy” marsz, czyli ten zarejestrowany przez stowarzyszenie Marsz Niepodległości (początkowo zakazany przez Hannę Gronkiewicz-Waltz). „Niepodległościowe” klasyki wybrzmiały zatem już na Alejach Jerozolimskich. Znany repertuar, taki jak „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę” czy „J***ć pedałów”, uzupełniły w tym roku nowe „pieśni”. Dostało się nawet, co zaskakujące w kontekście polityki zagranicznej partii rządzącej, premierowi. „Morawiecki, chcesz Murzyna, to se w domu go używaj” – krzyczano. Najgorzej było jednak w okolicy ulicy Smolnej. Na maszerujących czekała tam niespodzianka w postaci niezbyt licznej kontrmanifestacji Obywateli RP, którą strzegły pokaźne odziały policji i wojska. Tęczowe flagi i wielki baner z popularną grafiką „Konstytucja” na tyle nie spodobały się uczestnikom Marszu, że postanowili oni rzucić w ich kierunku kilka rac. Do gustu nie przypadła im również stojąca obok mnie dziennikarka, którą zaatakowało kilku mężczyzn w kominiarkach.
Patriotyczny festiwal tradycyjnie zakończył się na Stadionie Narodowym, gdzie w akompaniamencie okrzyków zachęty spłonęła flaga Unii Europejskiej.
Tegoroczny Marsz Niepodległości z pewnością był najliczniejszy i najspokojniejszy. Czy należy się z tego cieszyć? Nie sądzę. Spoglądając na ludzi, którzy spacerowali po warszawskich ulicach w towarzystwie swoich kilkuletnich dzieci, niewinnie machających flagami, zaraz obok agresywnych chłopców z ONR-u, ciężko nie odnieść wrażenia, że coś poszło nie tak. Nacjonalistyczny dyskurs prowadzony od lat przez prawicowe środowiska zbiera właśnie plony i sprawia, że ludzie przestają widzieć w nienawistnych hasłach cokolwiek złego. Nie reagują. Nawet jeżeli nie do końca się z nimi zgadzają, to odwracają głowę i idą dalej. W rytm „Precz z uchodźcami” czy „Raz sierpem, raz młotem” świętują polską wolność.
Wydaje się, że ci obojętni są jeszcze bardziej niebezpieczni od zadeklarowanych nacjonalistów. Bo w końcu swoją obecnością nie tylko podwyższają frekwencję, ale także dokładają cegiełkę do tworzenia wrogiej i zamkniętej na innych ludzi Polski. Jak wytłumaczą swoim dzieciom podsłyszane na Marszu hasła? Czy istnieje jakakolwiek skuteczna metoda wyjaśnienia 4-, czy 5-letniemu maluchowi zdania „J***ć pedałów”?
Z wczorajszego festynu pod znakiem „Bóg, honor, ojczyzna” płynie jeszcze jeden smutny wniosek. Po raz kolejny okazuje się bowiem, że Polacy nie dorośli do nowoczesnego patriotyzmu i prawdopodobnie nie chcą dołączyć do grona zachodnich społeczeństw celebrujących swoją historię w sposób przyjazny. Zamiast tego chcemy patosu i iluzorycznego poczucia wspólnoty — wspólnoty wykluczającej. Wspólnoty, której, jak można było usłyszeć, nie każdy Polak może być częścią.
Tekst i zdjęcia: Aleksandra Chruścielewska
Zdjęcie główne: Ada Zielińska