10 wartościowych filmów z ostatnich lat, których niesłusznie nie docenili polscy widzowie
Jak to bywa z ocenami na Filmwebie, wiemy wszyscy. Na wybuchową społeczność portalu, że ograniczymy się do esencji, składają się zarówno rzetelni, merytoryczni użytkownicy, jak i internetowe trolle. Zarówno kinomani o ogromnej erudycji, jak i dzieci czy ludzie, których kontakt z filmami jest zupełnie przygodny. Zarówno osoby nastawione wyłącznie na rozrywkę, pościgi, wybuchy bądź ckliwe historie, jak i persony poszukujące w kinie czegoś więcej. A wszystko to podszyte jest jeszcze silnymi (radykalnymi?) subiektywnymi przekonaniami, a to o tym, że o gustach się nie dyskutuje, a to o tym, że pozjadało się wszystkie rozumy, i pewnie wieloma innymi, wynikającymi z naszej historii i kultury uwarunkowaniami, z punktowania których w kontekście recepcji konkretnych dzieł wprawny socjolog mógłby popełnić kapitalny doktorat (a jeśli już popełnił, linkujcie koniecznie w komentarzach).
Innymi słowy – pola do kompromisu trochę tutaj brak, a gdy wszystkie te elementy wrzucimy do jednego kociołka… no cóż, dzieje się to.
Postanowiliśmy przypomnieć więc dziesięć tytułów, które pod względem przyznanych im przez filmwebowiczów not zdecydowanie zasługują na rehabilitację.
1. „Cosmopolis”, 2012, reż. David Cronenberg – 4,3/10 (ok. 16500 głosów)
Obraz Davida Cronenberga to przytłaczająca w swym depresyjnym wydźwięku dystopia (choć, czy aby na pewno?) pokazująca absurd i grozę współistnienia obok siebie skrajnie odmiennych rzeczywistości – świata bogatych i biednych, zagrożeń z tym związanych oraz, finalnie, źródeł rewolucji, co znamienne zwłaszcza dla dzisiejszych, coraz bardziej niespokojnych czasów.
Czy to fakt, że główną rolę w obsadzie otrzymał znany ówcześnie ze „Zmierzchu” Robert Pattinson jest powodem aż takiego deprecjonowania rangi tego filmu przez publiczność?
Bardzo możliwe – pewnie właśnie o taką burzę, będącą niejako przedłużeniem narracyjnych rozważań o ludziach odizolowanych od mas, czy to szkłem telewizora, czy to potraktowaną tu jako miejsce akcji limuzyną, chodziło lubującemu się w kontrowersjach („Mucha”, „Wideodrom”!) reżyserowi.
2. „Spring Breakers”, 2012, reż. Harmony Korine – 4,7/10 (ok. 68500 głosów)
Niezwykle barwny, autoreferencyjny film-teledysk, który przejaskrawiając zepsucie, ale i jednoczesne totalne zagubienie współczesnej amerykańskiej (i nie tylko) młodzieży wydobywa na pierwszy plan rozerotyzowanie i przemoc – komponenty, które napędzają na co dzień mediom zyski i oglądalność, zaś młodych nęcą i fascynują, popychając stopniowo ku destrukcji. Harmony Korine znów zaimponował warsztatem i zmysłem wybornego obserwatora, kultowe sceny sypią się jak z rękawa (niepodrabialne wykonanie „Everytime” Britney Spears!), zaś role Jamesa Franco i przeniesionych w zupełnie odmienną, iroczniczną estetykę bohaterek, jak Selena Gomez czy Vanessa Hudgens, skrzą kolorytem. W tym przypadku ocena na Filmwebie już zwyczajnie boli – nie, ten film niczego nie gloryfikuje i nie należy brać go w proporcji 1:1
3. „Mordercza opona”, 2010, reż. Quentin Dupieux – 5,1/10 (ok. 21500 głosów)
Burzenie czwartej ściany, absurd goniący absurd i dziwaczne poczucie humoru.
Losy agresywnej opony to oczywiście dla Quentina Dupieux pretekst do tego, by nakręcić zabawny, sarkastyczny i inteligentny film o… złych filmach, a także przywarach publiczności. Znamienne, że mimo takich smaczków jak kapitalne wprowadzenie z pozostającą w pamięci przemową czy paradokumentalny styl kręcenia naszego, hmm, protagonisty (?), „Mordercza opona” sama została potraktowana jak zły film. Takie czasy.
4. „Inland Empire”, 2006, David Lynch – 6,2/10 (ok. 9500 głosów)
Być może najbardziej wymagające i abstrakcyjne dzieło Davida Lyncha. Mroczna, tajemnicza i duszna atmosfera wynikająca z przenikania się fikcji, rzeczywistości i wyobrażeń sączy się z niemal każdego ujęcia, a dodatkowym smaczkiem jest fakt, że u boku Jeremy’ego Ironsa i Laury Dern występuje tu też pokaźna grupka polskich aktorów jak Krzysztof Majchrzak czy Karolina Gruszka, którym w lynchowskim anturażu bardzo do twarzy. Nie zapominajmy też, że udało się w „Inland Empire” wykreować bardzo sugestywny – zapewne najciekawszy po „Ziemi obiecanej” Wajdy – obraz Łodzi.
5. „Wada ukryta”, 2014, reż. Paul Thomas Anderson – 6,5/10 (ok. 12500 głosów)
Jak widać, także Paul Thomas Anderson ma czasem pod górkę. Ekranizacja wymykającej się schematom prozy Thomasa Pynchona, być może najciekawszego współczesnego amerykańskiego pisarza, już sama w sobie była oczywiście dużym wyzwaniem, z którego jednak jeden z najzdolniejszych reżyserów fabryki snów wybrnął z klasą. Podobny kazus tyczy się jego bardzo niedocenianego u nas „Mistrza” z 2012 roku (6,4/10 na ok. 21500 głosów).
6. „Grawitacja”, 2013, reż. Alfonso Cuaron – 6,6/10 (ok. 188500 głosów)
Przełomowe pod względem wizualnym dzieło Alfonso Cuarona najwyraźniej niespecjalnie przekonało polskich widzów swoim narracyjnym, ambientowym wręcz odejściem od schematu opowieści sci-fi na rzecz długich ujęć i prezentacji bezmiaru oraz grozy kosmosu. Może dlatego, że zamiast wybrać się do kina, gdzie tytuł wypada absolutnie zachwycająco i monumentalnie, wiele osób oddało się seansowi w domu na małych ekranach i bez trójwymiarowej głębi. Ale pozostaje tylko gdybać. Gwoli ścisłości, tendencja aktualna jest także dla innych dobrych, wciąż świeżych SF („Nowy początek” z 7,3/10 na ok. 137000 ocen i „Dystrykt 9” z 7,1/10 na ok. 208500 ocen).
7. Drive”, 2011, reż. Nicolas Winding Refn – 7,2/10 (ok. 189000 głosów)
Artystyczne i igrające z konwencją spojrzenie na kino lat 80. oczami Nicolasa Windinga Refna to przede wszystkim kalejdoskop nieustannych popkulturowych mrugnięć do stęsknionego za tym specyficznym klimatem widza, niezwykle barwny, choć na pozór wycofany bohater, wizualny przepych i napędzana syntezatorami ścieżka dźwiękowa z nośnym „Nightcall” Kavinsky’ego na czele. Unurzanie w takiej stylizowanej retroestetyce bezlitosnej, brutalnej intrygi sprawia, że film można uznać za swoisty kinowy odpowiednik gry „GTA: Vice City” w chwili, gdy wychodziła na rynek. A ocena? No cóż, na imdb wygląda to dużo lepiej.
8. „Victoria”, 2015, reż. Sebastian Schipper – 7,2/10 (ok. 11000 głosów)
140 minut dynamicznego materiału nakręconego z jednego ujęcia i bez żadnych cięć?
Czy to w ogóle możliwe? „Victoria” w popisowy sposób flirtuje z prawidłami kinematografii, choć oczywiście nie była pierwsza z takim eksperymentem, jednak tu praktycznie nie wpływa on na narracyjną płynność, za co szczególne pochwały należą się aktorom. Ze względu na swoją specyfikę, z filmem wiąże się bardzo wiele anegdot. Bo przecież, jak tu życzliwie się nie uśmiechnąć, słuchając reżysera, który, jak przyznał, podczas realizacji najbardziej obawiał się tego, żeby tylko nie zaczęło padać, bo krople deszczu na obiektywie zniweczyłyby cały podjęty wysiłek. Warto sprawdzić, czy aura okazała się łaskawa.
9. „Birdman”, 2014, Alejandro Gonzalez Inarritu – 7,2/10 (ok. 150000 głosów)
Zrealizowana z rozmachem produkcja Alejandro Gonzaleza Inarritu, będąca najprawdopodobniej rolą życia Michaela Keatona (a może i Edwarda Nortona) stanowi niezwykle ciekawy głos w kontekście wszelkich dyskusji o kulturze wyższej i niższej, gdyby tak te przenikające się dziś nieustannie kategorie chcieć odgradzać jakąś wyrazistą linią. Choć chyba wszyscy nauczyliśmy się już, że nie ma sensu. Jednocześnie mamy tu też bardzo przejmujący obraz przemijalności sławy i tego, co dzieje się z ludzką psychiką poddawaną nieustannej presji. Film obfituje również w wiele technicznych urozmaiceń, tak jak wymagające wyjątkowego kunsztu aktorskiego bardzo długie ujęcia oraz wyznaczający rytm perkusista, będący swoistym narracyjnym tętnem opowieści i pojawiający się nawet czasem niespodziewanie w kadrze. A ingerencja świata popkulturowych wizji bohatera w jego prozę życia to już rzecz wyjątkowo wysmakowana.
10. „Synekdocha, Nowy Jork”, 2008, Charlie Kaufman – 7,4/10 (ok. 16500 głosów)
Kto wie, czy, biorąc pod uwagę wszystkie związane z nim konteksty, nie jest to najwybitniejszy film poprzedniej dekady. Nieżyjący już Philip Seymour Hoffman jako Caden Cotard wspiął się tutaj na aktorskie wyżyny, a Charlie Kaufman okazał się być pomysłowy jak chyba nigdy. Ta przepiękna, choć cholernie smutna i gorzka opowieść o nieustannym zapośredniczeniu w gombrowiczowskich gębach, odgrywaniu ról i ciągłej niemożności dotarcia do szczęścia i spełnienia, to film, któremu z pewnością przyklasnąłby choćby Erving Goffman, gdyby tylko miał okazję zobaczyć go, gdy pisał swój „Teatr życia codziennego”. Tu, zważywszy na ciężar gatunkowy, oceny są już w miarę satysfakcjonujące, choć – wkraczając na moment w wywołane we wstępie subiektywne spory – produkcja ta, jak mało która zasługuje na 10! Przekonanie niedowiarków zostawiam Agnieszce Jakimiak.
Podobnie niesprawiedliwe oceny dotknęły też m.in. przywoływane przez nas niedawno na łamach F5 „American Honey” (6,7/10 na ok. 9500 głosów) czy „Holy Motors” (6,8/10 na ok. 12500 głosów). A co was (póki co w zakresie filmów niedocenionych, a nie przecenianych, bo tam to dopiero jest zabawa…) szczególnie uderzyło w trakcie wirtualnych wędrówek przez filmwebową bazę danych?
Tekst: Wojciech Michalski