Filmowe 5, czyli co słychać i widać w kinach
Nie samym Netflixem człowiek żyje, a wiosna to idealny czas na chodzenie do kina. Jest już na tyle ciepło, że chce się wreszcie wychodzić z domu, ale wieczorem od strony Wisły może wiać po kostkach – wtedy warto się przenieść do sali kinowej.
Nie chcemy za bardzo spoilerować, więc oceny od 1 do 10 wystawicie sami. Ale zachęcamy do przejrzenia poniższego zestawienia, zanim zaczniecie przeglądać repertuar kina.
1. „Wszyscy wiedzą”, reż. Asghar Farhadi – w kinach od 15 marca
Reżyser i scenarzysta tego filmu – Asghar Farhadie – nakręcił wcześniej „Rozstanie” i „Klienta”. Pierwszy tytuł dostał Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny w 2012 roku, drugi – w 2016 roku. I chociaż nagrody przyznawane przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej chyba już dawno przestały być wyznacznikiem tego, co koniecznie trzeba zobaczyć, to jednak kolejne dzieła nagrodzonych twórców przykuwają uwagę każdego kinomana.
Tym razem śledzimy to historię Laury (Penélope Cruz), która przyjeżdża do rodzinnego miasteczka na ślub siostry. Zapowiada się sielsko-anielsko, zwłaszcza że miejscem akcji jest Torrelaguna – małe hiszpańska miejscowość, którego klimat sprawia, że ma się ochotę spakować walizkę, wprosić na tę ceremonię i poprosić państwa młodych, by cię zaadoptowali.
To prawdziwa Hiszpania – z klimatycznymi uliczkami, rytmem życia, w którym sjesta przeplata się gwarem, ciężką pracą w rodzimych interesach i zabawą płynącą winem z tamtejszych winnic.
Podczas wesela zostaje jednak porwana nastoletnia córka Laury. Historia może się wydawać bardzo hollywoodzka, ale zamiast sensacyjnej fabuły, zaczyna się psychologiczna gra – dramat połączony z thrillerem, którego bohaterami staje się rodzina i mieszkańcy miasteczka, w którym wszyscy się znają. Próba wspólnego działania okazuje się niełatwa, gdy na wierzch zaczynają wychodzić kolejne tajemnice i trzymane w sercu przez lata żale.
Stres związany z uprowadzeniem działa jak katalizator konfliktów, a przecież każda godzina jest na wagę złota.
Wielbicielom kina akcji film może się dłużyć, ale ci, którzy lubią śledzić i rozgryzać rodzinne tajemnice, skąpane w zawiści, namiętności i całym wachlarzem innych emocji, będą zadowoleni. Zwłaszcza, że gdyby Penélope Cruz i Javier Bardem nie byli oficjalnie parą, to po tym filmie rozszalałaby się plotki o ich romansie – chemia między nimi jest nie do podrobienia!
2. „Przedszkolanka”, reż. Sara Colangelo – w kinach od 29 marca
Główną rolę w tym filmie gra Maggie Gyllenhaal, która stanowi ciekawe zjawisko w branży filmowej. Nie jest ani klasyczną pięknością, którą spodziewamy się zobaczyć u boku Jamesa Bonda, ani chimeryczną, charyzmatyczną aktorką pokroju Tildy Swinton, która „robi” każdą graną przez siebie postać.
Jest więc gdzieś pośrodku i mimo że nie została chyba nigdy wsadzona do żadnej szufladki – to dla aktora dość niebezpieczne miejsce.
Łatwo w nim utknąć trochę niezauważanym, pomijanym, bez szansy na swoje 5 minut. Oczywiście pamiętamy o kontrowersyjnej „Sekretarce” czy serialu „Uczciwa kobieta”, za rolę w którym otrzymała Złoty Glob, ale to ciągle było jakby mało i nie oznaczało przełomu w karierze.
„Przedszkolanka” ma szansę zmienić tę sytuację. Gdyby na etapie powstawania fabuły ktoś zapytał nas o proponowane odtwórczynie głównej roli, pewnie przyszłoby nam do głowy parę typów. Może Julianne Moore, Rachel Weisz lub Julia Roberts?
Po seansie „Przedszkolanki” zapomina się jednak całkowicie o jakichkolwiek innych nazwiskach – ta rola jest w stu procentach dla Maggie Gyllenhaal.
Trzeba jednak uczciwie zaznaczyć, że wszyscy, którzy rozemocjonują się zwiastunem, mogą spodziewać się nieco szybszego tempa, niż ten obraz ma w rzeczywistości. Ponadto trailer zdradza dość dużo, jeśli chodzi o fabułę. To nic – tu sama opowieść, mimo że jak najbardziej ciekawa, gra rolę drugorzędną.
Na pierwszy plan wysuwa się portret kobiety – z krwi i kości, z jej lękami, marzeniami, słabościami, ale i pasją, która pcha ją do czynów, jakie nie powinny mieć miejsca.
Zresztą wcale nie jest łatwo wydać tu jakąś ocenę – czy ją potępiamy, podziwiamy, rozumiemy czy uważamy za wariatkę? Przewrotna końcówka filmu będzie papierkiem lakmusowym dla naszych uczuć do tytułowej przedszkolanki.
3. „Ciemno, prawie noc”, reż. Borys Lankosz – w kinach od 22 marca
Już sama książka Joanny Bator, na podstawie której powstał ten film, narobiła sporo zamieszania i podzieliła czytelników. Podczas gdy jedni odbierali ją jako dowód ogromnego talentu pisarki, inni wyznawali na forach czytelniczych, że nie byli w stanie przebrnąć do końca. Zdaje się jednak, że dużo więcej było entuzjastów tej powieści, a nagroda Nike przypieczętowała ten sukces literacki.
Sprawiła też, że zapowiedź filmu zelektryzowała zarówno środowisko fanów Joanny Bator, jak i kinomaniaków, którym nieobce jest nazwisko pisarki.
Tysiące Polaków zachęcone lekturą czy ogólnym hypem na jej autorkę z pewnością wybiorą się do kin. W filmie występuje Cielecka, Dorociński, Ogrodnik, Gąsiorowska, Fronczewski – przy jednoczesnym braku Karolaka, Adamczyka czy Dygant. To musiało się udać, prawda?
Okazuje się jednak, że film, teoretycznie skazany na sukces, powinien zostać skazany na zdjęcie z repertuaru w trybie natychmiastowym. Zmarnowane dwie godziny w kinie sprawiają, że nie chcemy tracić już więcej czasu na ten tytuł, pisząc o nim. Zwłaszcza że tu sypie się wszystko: klimat, historia, realizacja i fabuła. Żeby nie było, że nie lubimy Bator czy reżysera – Lankosza – niech przemówią tłumy: pani w rzędzie za nami w połowie filmu dostała jakiejś głupawki, podbijanej kolejnymi dialogami i zwrotami akcji, a pan w rzędzie przed nami na koniec wygłosił opinię „Świetny film – 2 na 10”. Czy dał za mało, czy za dużo? Pewnie i tak wiele osób zachce przekonać się na własne oczy, ale żeby nie było, że nie uprzedzaliśmy.
4. „Podły, okrutny, zły”, reż. Joe Berlinger – w kinach od 10 maja
Na polską premierę tego filmu trzeba jeszcze chwilę poczekać, ale już zdążył wzbudzić kontrowersje. Wyrazy oburzenia pojawiły się w związku z wyborem odtwórcy roli głównej. Teda Bundy’ego, jednego z najbardziej znanych seryjnych morderców w historii, gra tu bowiem Zac Efron. Tak, to ten złoty chłopiec, z amerykańskim uśmiechem za 10 punktów i ciałem z rzeźbą jak spod dłuta Michała Anioła. Część kinomanów nie mogła sobie wyobrazić w roli tak złożonej psychologicznie postaci. Główny zarzut co do takiego castingu dotyczył jednak tego, że obsadzenie bożyszcza nastolatek w roli seryjnego mordercy sprawi, że widzowie będą go idealizować i do niego wzdychać, zamiast potępiać.
Jeśli tak właśnie będzie, to znaczy, że reżyser filmu Joe Berlinger odrobił przed rozpoczęciem zdjęć pracę domową i doskonale wiedział, kogo wybrać na odtwórcę głównej roli. W tym wypadku można mieć stuprocentową pewność, że tak właśnie było – ten filmowiec jest głównie dokumentalistą, który większość swojej kariery poświęcił na prezentowanie w swoich filmach reformy prawa karnego i trudnej sytuacji niesłusznie skazanych. Tworząc ten obraz, miał jednak nie lada wyzwanie. Wiemy przecież, że Ted Bundy został uznany winnym ponad 30 brutalnych morderstw kobiet. Oprawcy udało się to między innymi za sprawą uroku osobistego, wiarygodności, atrakcyjności fizycznej, czyli tych przymiotów, których ucieleśnieniem jest Zac Efron.
Oliwy do ognia dolał trailer
Nie ma tam przemocy, mroku, jest za to uśmiechnięty, czarujący Bundy, szalona muzyka i klimat lat 70. Uznano to za wyraz braku szacunku dla rodzin ofiar.
Prawda jest jednak taka, że Bundy miał dwie twarze – reżysera zafascynowała właśnie ta dwoistość postaci. Postanowił pokazać to oblicze, które sprawiało, że ofiary tak prędko wpadały w jego sidła. Zresztą jedna z niedoszłych ofiar mordercy wypowiedziała się w tej sprawie, komentując krótko. – Nie mam problemu z tym, że ludzie zobaczą ten film, o ile będą wiedzieli, z kim mają do czynienia. Nie uważam, że Bundy jest tu w jakiś sposób gloryfikowany – raczej pokazany takim, jakim też był, jakim chciał żebyśmy go widzieli – powiedziała.
„Podły, okrutny, zły” wywraca ideę filmów o seryjnych mordercach do góry nogami. Bundy nas w nim urzeka, momentami rozbawia, a na pewno niezmiernie fascynuje.
Na dodatek czasem mamy wrażenie, ze oglądamy przejmującą opowieść miłosną, bo cała sytuacja pokazana jest również w dużej mierze z punktu widzenia dziewczyny mordercy (w tej roli świetna Lilly Collins). Reżyser nie dał się konwenansom i postanowił odważnie podejść do tematu. To tak jakby zobrazował słowa samego Bundy’ego, które padają pod koniec filmu: „Mordercy nie czają się w mroku z kłami i śliną cieknącą po brodzie. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że zabójcy są wśród nich. Ci, których lubili, kochali, z którymi żyli, pracowali, których podziwiali, mogą okazać się najbardziej demonicznymi postaciami”.
5. „Kapitan”, reż. Robert Schwentke – w kinach od 22 marca
Na koniec perełka, o której póki nie jest w Polsce zbyt głośno, co w sumie jest o tyle dziwne, że ten film to koprodukcja polska. Ponadto zdobył niejedną nagrodą i bardzo przychylne opinie krytyków na festiwalach filmowych na całym świecie.
Oczywiście nie jest to kino, które każdemu przypadnie do gustu – tematyka II wojny światowej nie daje takiej możliwości. Niektórzy widzowie oczekują od filmów rozrywki, chilloutu, a jeśli ma być tam krew, pot i łzy, to tylko podkręcone zawrotną akcją czy widowiskowymi efektami specjalnymi. Tu jest ciężko i smutno, a momentami mamy ochotę po prostu odwrócić wzrok od ekranu. Mocne sceny nie są skonstruowane tak, by epatować przemocą i brutalnością, tylko po to, by widza szokować, ale bywa bardzo nieprzyjemnie.
Odczucia te intensyfikuje sama historia i wątek psychologiczny, który powoduje, że robi nam się na tym kinowym fotelu jakoś strasznie niewygodnie – coś nas uwiera, coś sprawia, że mamy ochotę wcisną na chwilę pauzę i wyjść na papierosa czy pooddychać świeżym powietrzem, żeby zebrać myśli i dopiero oglądać dalej.
W kinie nie ma takiej możliwości, więc siedzimy trochę na wdechu, śledząc losy głównego bohatera.
„Kapitan” to historia młodego niemieckiego żołnierza, który w ostatnich chwilach II wojny światowej rozpaczliwie walczy o przetrwanie. Ratunek przychodzi, kiedy przypadkowo znajduje mundur nazistowskiego kapitana. Podszywanie się pod niego staje się jedyną szansą wyjścia z opresji.
Podejmowane przez niego środki, uświęcone celem, którym jest przeżycie, zaczynają jednak mocno mieszać w głowie i głównego bohatera, i widzów, którzy sami nie wiedzą czy trzymają kciuki by go nie przyłapano na tej mistyfikacji, czy w całości go potępiają.
Trzeba też wspomnieć o muzyce. Twórcy odważnie postawili na ambientowo-industrialną i to, jak idealnie te dźwięki współgrają z czarno-białymi zdjęciami i przejmującym klimatem filmu, już podczas oglądaniu zwiastuna może przyprawiać o ciarki.
Tekst: Kinga Dembińska