Szczyt żenady 100 km nad ziemią

Gdyby Monty Python żył w XXI wieku i robił odcinek o podboju kosmosu przez miliarderów, zapewne wyglądałby dokładnie tak: oto Jeff Bezos, były król Amazona i obecny ambasador megalomanii, odpala swoją rakietę Blue Origin na dziesięciominutowy lot w kosmos. I jakby tego było mało, misję tę celebruje jako wielki krok dla ludzkości, chociaż w rzeczywistości jest to raczej drogi podskok ego – dokładnie 100 kilometrów nad poziomem morza. W ostatniej edycji tej farsy, miejsce na pokładzie otrzymały – i tu zaczyna się żenujący spektakl – wyłącznie kobiety. Zamiast inżynierek NASA, pilotek wojskowych czy kobiet z realnym doświadczeniem w aeronautyce, na pokładzie znalazły się celebrytki, znajome znajomych i oczywiście Katy Perry, która najwyraźniej pomyliła kapsułę kosmiczną z planem teledysku.
Ich misja? Polecieć na dziesięć minut, z czego około dziesięć sekund to stan nieważkości, pomachać w stronę planety, i wrócić na Ziemię z przesłaniem o… miłości.
Naprawdę? Czy to wszystko, na co nas stać, kiedy mówimy o „kobiecej reprezentacji w kosmosie”? Zamiast pokazać siłę, kompetencje i ambicje kobiet w nauce, technice czy eksploracji, dostaliśmy spektakl w stylu „Real Housewives of Orbit” – w obcisłych, błyszczących kombinezonach, które – jakżeby inaczej – zaprojektowała sama narzeczona Bezosa.
Wygląda to wszystko jak karykatura feminizmu z czasów retro-futurystycznych reklam papierosów – tyle że w technologii Blue Orgin. Wysiadająca z kapsuły Perry całuje ziemię, mówi coś o transcendencji i miłości, a potem wrzuca na Instagrama zdjęcie z podpisem „Ostatnio czuję się… kosmicznie 💫”. Czy naprawdę jedyną rzeczą, jaką miały do powiedzenia po „locie”, było to, że „w kosmosie widać wszystko z innej perspektywy”?

Nie chodzi o to, że kobiety nie powinny latać w kosmos. Wręcz przeciwnie – powinny! Ale nie jako ozdoby PR-owej kampanii najbogatszego człowieka świata, który najwyraźniej pomylił kapsułę z czerwonym dywanem. Chodzi o to, że takie symboliczne „misje kobiece” często są puste, napompowane jak balon reklamowy i bardziej szkodzą niż pomagają.
Jeśli ktoś nie wie, że na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej pracują wybitne kobiety-naukowczynie, to po tej farsie może dojść do wniosku, że udział kobiet w kosmosie to głównie kwestia dobrze skrojonego kombinezonu i falujących włosów.
A najgorsze jest to, że cały ten lot trwał mniej więcej tyle, ile potrzeba na wysłanie e-maila z załącznikiem. Dziesięć minut, w tym może pół minuty w stanie nieważkości, po czym kapsuła wraca na spadochronach, a pasażerki witają się z planetą, jakby wróciły z rocznej misji na Marsie. To, co miało być nowym rozdziałem w historii komercyjnych lotów kosmicznych, stało się farsą w stylu reality show. A przecież istniała szansa, by zorganizować prawdziwie inspirującą, kobiecą misję – z astronautkami, naukowczyniami, konstruktorkami. Zamiast tego wybrano błysk i lukier, który ma się dobrze sprzedawać w feedzie. I owszem – zdjęcia były piękne. Tylko że piękno to za mało, gdy w grę wchodzi narracja o równości, postępie i nauce. Farsa polega też na tym, że Blue Origin próbuje przykleić sobie łatkę wielkiego dobroczyńcy ludzkości. Bezos deklaruje, że misje jego firmy „inspirują kolejne pokolenia”, ale jeśli pokolenia mają inspirować się lotem, w którym jedynym wyzwaniem było utrzymanie make-upu w stanie nieważkości, to znaczy, że źle zdefiniowaliśmy pojęcie inspiracji. Przypomnijmy: pierwsza kobieta w kosmosie, Walentina Tierieszkowa, była pilotką i kosmonautką, która naprawdę dowodziła statkiem.
To, co wydarzyło się 100 km nad Ziemią, to nie był lot w kosmos. To była modowa sesja zdjęciowa w stratosferze z elementami wibracji duchowości New Age.
To banalizowanie czegoś, co kiedyś było synonimem odwagi, nauki, determinacji i przekraczania granic. Dziś wystarczy kilka milionów dolarów, znajomość z narzeczoną właściciela i dobre światło. Zastanawiające jest też to, że zawsze gdy organizuje się wydarzenia oparte na „feministycznej reprezentacji” w wykonaniu wielkich korporacji, wychodzi z tego coś pomiędzy lukrowaną reklamą a nieudaną parodią empowermentu. A przecież kobiety nie potrzebują uprzywilejowanego miejsca w rakiecie – one potrzebują równego dostępu do przestrzeni, gdzie ich kompetencje będą się liczyły bardziej niż followersi. I choć niektórzy próbują tłumaczyć, że przecież „to tylko symbol”, że „ważne, że o tym się mówi”, to warto zadać pytanie: co dokładnie symbolizuje ten lot? Że w 2025 roku kobiety mogą polecieć w kosmos, jeśli tylko ładnie wyglądają i dobrze wypadają w kamerze? Że postęp to zorganizowanie selfie z orbity? To nie jest symbol przełomu. To symbol wtórnego fetyszyzowania kobiecości w kontekście, który powinien być wolny od płci, wyglądu czy stylu. Tu liczy się tylko jedno – czy potrafisz polecieć, przeżyć i wrócić. 10 minut. 100 km. I zero sensu.