Wojewódzki! Dziękujemy i żegnamy

Kuba Wojewódzki to zmanierowany systemowo człowiek, który z wiekiem bardziej przypomina kuratora własnego mitu niż twórcę czegokolwiek nowego.
.get_the_title().

Kuba Wojewódzki jako wzorzec męskości to dziś podręcznikowy przykład roli, której czas minął, model Piotrusia Pana, figlarza, który z wiekiem bardziej przypomina kuratora własnego mitu niż twórcę czegokolwiek nowego. W epoce po MeToo, w roku 2025 ten archetyp brzmi jak kaseta magnetofonowa wsadzona do odtwarzacza w czasach streamingu.

To nie jest wyłącznie kwestia gustu widowni, to jest spór o standardy, o to kogo Polska pokazuje w prime time jako twarz rozmowy o kulturze i władzy symboli.

Kariera Wojewódzkiego była kiedyś opowieścią o energii telewizji, o lekkości, o przełamywaniu konwencji. Dziś coraz częściej jest to katalog sytuacji, w których ktoś z pozycji siły zabawiał się cudzym kosztem, albo grał na krawędzi tego, co państwo uznaje za dopuszczalne. Głośne było wtykanie miniaturowych polskich flag w atrapy psich odchodów, za co Sąd Najwyższy utrzymał karę finansową dla TVN, wyraźnie mówiąc, że symbole narodowe nie są rekwizytem do happeningów o byle czym, że prawo obowiązuje także w studiu nagraniowym. Wcześniej i później były też publiczne kary i reprymendy za wulgarną satyrę, która przekraczała granice ochrony godności i równego traktowania. Szczególnie ponury ślad zostawiły audycje radiowe z lat 2011 i 2012, kiedy kpiąc z cudzej narodowości i koloru skóry, format rozrywkowy zamienił się w tubę uprzedzeń. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nakładała wtedy na nadawcę dotkliwe sankcje, a sądy te sankcje podtrzymywały, co w dokumentach zostało nazwane naruszeniem przepisów i szerzeniem treści dyskryminujących. Przewijamy do dziś i trafiamy na wywiad z Wojciechem Fibakiem w podcaście Wojewódzki/Kędzierski. Zamiast poważnej rozmowy o tym, co dziennikarka opisywała przed laty jako pośrednictwo w kontaktach bogatych panów z bardzo młodymi kobietami, dostajemy miękką poduszkę. Są pytania, ale bez ostrza, jest sympatia, są dygresje, które prowadzą w bok, jest scena, w której gość minimalizuje ciężar historii i wybiela jej kontekst, a po emisji wybucha spór o to, czy próbował cokolwiek cenzurować.

Autorka dawnego śledztwa mówi wprost, że nie padło ani jedno prawdziwie niewygodne pytanie, że zrobiono rozmowę bez upfrontu wobec faktów i wrażliwych wątków.

Ten dysonans jest czytelny, z jednej strony mamy pamięć głośnej publikacji, która wstrząsnęła opinią publiczną w 2013 roku, z drugiej strony mamy najnowszą rozmowę, w której retoryka bagatelizowania i opowieści o elitarnych salonach przykrywa pytanie najważniejsze, gdzie kończy się networking, a zaczyna krzywda i przemoc strukturalna. W dodatku rozmowa meandruje w stronę słynnych nazwisk i salonowych anegdot, które z punktu widzenia etyki są tylko dymną zasłoną. Tak, Wojewódzki powiedział, że poruszyć temat musi, ale zrobił to w trybie bezpiecznego gestu, który nie ryzykuje konfrontacji z samą istotą zarzutów.

To nie jest dziennikarstwo, to jest reprodukowanie układu nagród dla tych, którym przez lata uchodziło więcej.

Ktoś powie, że taki jest format, że to nie prokuratura, tylko hałas show, w którym z definicji jest ironia i brak śmiertelnej powagi. Tyle że starzejący się format nie może być parasolem ochronnym dla starzejącej się narracji o męskości. Ta narracja ma swoje stałe elementy, adoracja młodości, kumpelski język, w którym kobieta pojawia się jako efektowny rekwizyt biesiady, dowcip, który po latach okazuje się po prostu przemocą symboliczną. Jeśli ktoś uważa, że to tylko zabawa, niech odpowie, czemu po każdej takiej zabawie ktoś inny zbiera odłamki. Nie jest przypadkiem, że po audycjach o Ukrainkach prawnicy i instytucje pisały o mowie nienawiści i naruszeniu prawa, a po rozmowie z Fibakiem głos zabrały osoby, które tę sprawę badały, wykazując, że brakło tam odpowiedzialności za kontekst. Władza nad mikrofonem to władza nad normą. W tle jest jeszcze coś poważniejszego, które medium bierze za to odpowiedzialność. Program Kuby Wojewódzkiego od lat jest wizytówką TVN, stacja chwali się sezonami, gwiazdami, historycznymi gośćmi, dumnie zapowiada kolejne odsłony. Skoro tak, to stacja bierze także na siebie komunikat, że właśnie ten rodzaj męskiej figury, ten rodzaj rozmowy, ten rodzaj nienaruszalności prowadzącego, to wciąż jej sztandar.

Jeżeli TVN mówi o nowoczesności, o europejskich standardach i o tym, że media kształtują postawy, to trudno będzie pogodzić to z faktem, że najgłośniejsza twarz rozmowy karmi widownię estetyką macho z przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych.

W niedawnej rozmowie z Julią Wieniawą, padło z kolei stwierdzenie, że bieda to stan umysłu. Ten bon mot brzmi jak cytat z poradnika sukcesu, ale w realnym świecie działa jak granat wrzucony do debaty publicznej. To nie jest tylko niezręczność, to jest zanegowanie całej wiedzy ekonomicznej o strukturach dzielących ludzi na posiadaczy i resztę, o rynkach, które premiują posiadanie aktywów, o kosztach mieszkania, opiece zdrowotnej, edukacji i transportu, które składają się na nieprzekraczalny mur dla milionów. Kiedy w programie aspirującym do roli publicystycznej sprowadza się biedę do nastawienia, mówi się ofiarom, że są winne własnej sytuacji, a sprawców systemowych nierówności się rozgrzesza.

To jest retoryka neoliberalnego autopilota, który od dekad tłumaczy, że bogaci są sprytni, a biedni leniwi, więc wystarczy uśmiech i planner, a wszystko się ułoży.

Niestety Wojewódzki nie jest wyłącznie jednostkowym przypadkiem, tylko dowodem bylejakości polskich mediów, których niezależność możemy liczyć dopiero od 1989 roku. To ledwie jeden zawodowy życiorys, nie cywilizacyjny cykl. Dwudziestolecie międzywojenne było poligonem napięć, nie laboratorium standardów. Przez sto dwadzieścia lat rozbiorów ćwiczyliśmy trzy różne kultury publiczne, trzy alfabetki nowoczesności, trzy sposoby rozumienia państwa i obywatela. Z takiej mozaiki nie rodzi się stabilna kultura redakcyjna, która później potrafi powiedzieć dość, dziękujemy, teraz potrzebujemy innego tonu. Po 1989 roku wszystko wpadło na rynek jednocześnie, nadzieje, reklamy, zagraniczne formaty, tabloidy i aspiracje. Zabrakło czasu na wypracowanie środowiskowych reguł, kto kogo redaguje, kto kogo uczy, kto kogo odsuwa, gdy zawiedzie etos. Zamiast długiej tradycji redakcji, które same się wychowują, dostaliśmy star system i logikę rozpoznawalności, bo rozpoznawalność sprzedaje, a etyka kosztuje. Ten brak standardów umiejętnie wykorzystywał Wojewódzki, meandrując między różnym ośrodkami wpływu, aż w końcu zbazował w TVN-ie.

Kontrowersja bywa tańsza niż jakość, a znane nazwisko zajmuje antenę niezależnie od tego, czy ma jeszcze coś do powiedzenia.

Wojewódzki jest nie tylko problemem etycznym, jest też dowodem na słabość filtrów jakości. Gdybyśmy mieli silniejsze redakcje i bardziej wymagającą publiczność, która przeszła szkołę długiej debaty, nie musielibyśmy oglądać wciąż tego samego clowna. Rynek wykonałby swoją robotę, rozliczyłby rozpoznawalność z treści, a nie odwrotnie. Zamiast tego od 30 lat dostajemy wariację na temat wiecznej młodości, bo rynek nauczył się, że nostalgii nikt nie pozywa, a rachunki za publiczną odpowiedzialność można odłożyć na później. Mamy instytucje, które robią świetną robotę, mamy młodych autorów i redaktorki, którzy próbują inaczej i ryzykują. Tylko że bez naprawy mechanizmów, bez stabilnych pieniędzy na rzeczy trudniejsze, bez wyższych wymagań wobec stacji, które chcą uchodzić za nowoczesne, będziemy wciąż wracali do starych twarzy i starych trików. I będziemy udawać, że to bunt, chociaż jest to wygodne trwanie. Jeśli nie zbudujemy własnej, długiej kultury mediów, w której etyka jest przewagą konkurencyjną, zawsze wygra kalkulacja i telewizyjny autopilot. A wtedy miejsce w pierwszej lidze zajmą nie ci, którzy dźwigają rozmowę do góry, lecz ci, którzy umieją utrzymać widza na kanale, nawet jeśli cena płacona za to jest zbyt wysoka.

KULTURA I SZTUKA