„Synekdocha, Nowy Jork” a downspeeding i slow life
Chcielibyście nieco zwolnić, ale poczucie że „wtedy świat wam odjedzie” i szereg różnych lęków z tym związanych sprawiają zbyt duży dyskomfort, by się na to odważyć? Jeśli żadne inne próby zmotywowania się do większego zadbania o komfort psychiczny nie pomogły (a że to ważne, pisaliśmy tutaj), to znak, że pora sięgnąć po środek ostateczny – „Synekdochę, Nowy Jork”.
Ten niezwykły film wyreżyserowany przez Charliego Kaufmana, choć dla wielu osób może być trudny, depresyjny, turpistyczny i otrzeźwiający wręcz aż za mocno, ma w sobie jednak taki bagaż życiowej mądrości, że warto wystawić się na te doświadczenia.
To opowieść o nieuchronnym powiązaniu początku i końca. O tym, że plany i marzenia, jak wiele byśmy z siebie nie dali, i tak brutalnie weryfikowane są przez kompromisy nakładane przez codzienność. Czy wreszcie – a może przede wszystkim – o tym, że czas przecieka nam przez palce, a lata mijają aż do finału, którego absurdalność doskonale jest tu pokazana w ostatniej scenie. Jeśli dodać do tego późniejszą, bardzo symboliczną w kontekście fabuły, śmierć Philipa Seymoura Hoffmana w wyniku przedawkowania narkotyków (wirtuozersko odegrana rola Cadena Cotarda, najpierw odtrącanego a następnie obsesyjnie goniącego za swym „wielkim projektem”, z marszu weszła do kanonu filmowych postaci) wyłania nam się tu jeden z filmów najdojrzalej w historii próbujących oswajać trudy egzystencji i przemijania.
Tyle tylko, że to jedynie przekrój najbardziej ogólnych kontekstów, podczas gdy obraz Kaufmana najmocniej urzeka na poziomie misternej konstrukcji – Agnieszka Jakimiak przyrównała ją wręcz na łamach „Dwutygodnika” do labiryntu – oraz całej palety narracyjnych niuansów, nawiązań i detali.
Już sam tytuł (synekdocha rozumiana tu jako mówienie o całości poprzez część) sygnalizuje, że na ekranie oglądamy wydarzenia, które przynajmniej w pewnym fragmencie prezentują doświadczenia, z którymi widz może się utożsamić na zasadzie: „O, ja też tak miałem!”.
Wszyscy bohaterowie tej produkcji nieustannie za czymś gonią, coraz bardziej tonąc w, nomen omen, teatrze życia codziennego (Cotard jest reżyserem). Nie będę spoilował, ale przyglądanie się konsekwencjom ich różnych wyborów daje wiele do myślenia oraz uczy szanować tu i teraz, a także małe, dające radość rzeczy. Poza tym podprogowym komunikatem, żeby zwolnić i starać się być szczęśliwym, absolutnie fenomenalny jest tu koncept finalnego przedstawienia, jakie wymyślił sobie w głowie zdesperowany by coś po sobie zostawić twórca. Po obejrzeniu gorąco polecam zaś zapoznanie się z youtube’ową serią „The Genius of Synecdoche, New York”, w której autor zwraca uwagę na dziesiątki drobnych zabiegów czyniących ten film jednym z najważniejszych – i mówię to z pełną powagą – w dziejach kinematografii. „Każdy jest każdym”.
Tekst: WM