Nowy film Charliego Kaufmana. 'Może pora z tym skończyć?’ A czy warto w ogóle zaczynać?

Niedawno na Netfliksie wylądował nowy film Charliego Kaufmana "Może pora z tym skończyć". No i właśnie. Czy warto w ogóle zaczynać?
.get_the_title().

Charliego Kaufmana przedstawiać nie trzeba. Jest autorem scenariuszy do takich filmów jak „Być jak John Malkovich”, „Adaptacja”, „Niebezpieczny umysł” czy „Zakochany bez pamięci”. Ale ma w sobie też duszę reżysera i już po raz trzeci staje za kamerą. W duecie z nim, jako operator, wystąpił Łukasz Żal (tak, tak, podbijamy Hollywood), którego też przedstawiać nie trzeba – jego „Ida” i „Zimna wojna” zdobyły w cuglach nominacje do Oskarów. Łatwo sprawdzicie na Netfliksie, co też wynikło z tej kooperatywy.

Nie będziemy spojlerować, tylko lekko zajawimy, na jaki klimat warto się nastawić.

Netflix/materiały prasowe

Film jest ekranizacją książki Iaina Reida, ale przefiltrowaną przez surrealistyczny umysł Kaufmana. I jak to zwykle u niego bywa, trzeba wciągnąć dużo powietrza do płuc i wskoczyć na głęboką wodę bez kurczowego trzymania się rzeczywistości i odpowiedzi na pytania „ale czy to miało prawo się wydarzyć?” czy banalnego „ej, takie rzeczy nie dzieją się w prawdziwym świecie”.

Bo to świat Kaufmana, naszej podświadomości i nieuświadomionych lęków. Albo w to wchodzimy, albo nie.

W warstwie fabularnej dzieje się niewiele. Para, która spotyka się od niedawna, zapuszcza się samochodem na amerykańskie peryferia, żeby poznać rodziców chłopaka. Film opiera się głównie na statycznych scenach rozmów w samochodzie w okrutnej śnieżycy, rozmów przy stole czy spotkaniach z nietypowymi, groteskowymi postaciami. Kadry precyzyjnie podążają za nikłą fabułą, są czyste, proste i oszczędne.

Ważne jest to, co dzieje się między nimi. Dialog wewnętrzny, zawieszone w myślach słowa, ukryte spojrzenia i wskazówki, które daje nam reżyser.

Jako widzowie bardzo szybko orientujemy się, że niewinna wyprawa na obiadek do przyszłych teściów staje się wewnętrzną podróżą bohaterów.

Oniryczną wizją, w której przeszłość wydarza się równocześnie z przyszłością, realistyczne sceny przeplatają się z surrealistycznymi, a momentami nawet z animacjami. Kaufman wchodzi do głów bohaterów i odsłania ich najgłębsze lęki, obawy, stracone szanse i nadzieje. Zamyka w obrazach to, co omawiamy na kozetkach psychoanalityków. W każdej, nawet pozornie najnudniejszej scenie w powietrzu jest coś niewypowiedzianego, swoista melancholia, niepokój i tęsknota. Za tym, co się wydarzyło lub nie wydarzyło. To klimat nie do podrobienia. Ale bez tych aktorów i operatora by się to nie udało. Każda postać, kadr i płatek śniegu są precyzyjnie zaplanowane i obliczone na stworzenie tej niepowtarzalnej historii.

Netflix/materiały prasowe

Jako widzowie musimy tylko podjąć decyzję, czy zanurzamy się w tę wizję świata, pozwalamy reżyserowi wrzucać nam do głowy obrazy, które musimy potem sami zinterpretować, znaleźć ich chronologię i sens. Jeżeli nie zaufamy tej wizji, to spędzimy dwie godziny na obserwowaniu pozornie niezwiązanych ze sobą, chaotycznych obrazów zapożyczonych z różnych konwencji, a na koniec wzruszymy ramionami z myślą „co za nudny, dziwny film”.

Zdjęcie: Netflix/materiały prasowe
Tekst: Ewa Jaworska

TU I TERAZ